Skoro tak źle oceniał pan Wałęsę, to dlaczego w 1995 roku zrezygnował pan z kandydowania na urząd prezydenta i przekazał mu swoje głosy?
To nie do końca jest prawda. Zrezygnowałem, ale nie na rzecz Wałęsy. Inna sprawa, że tak to zinterpretowano, a ja nie zaprzeczyłem. Moim jedynym celem było niedopuszczenie do zwycięstwa Aleksandra Kwaśniewskiego w tamtych wyborach. Namawiałem wtedy różnych ludzi, m.in. Jacka Kuronia, żeby też rezygnowali z kandydowania na urząd prezydenta i nie rozpraszali głosów elektoratu solidarnościowego. Ku mojemu zdumieniu nikt nie chciał zrezygnować.
Wróćmy do pana kariery w KRRiT. W jakich okolicznościach prezydent powołał pana na jej szefa?
Jeszcze przed uchwaleniem ustawy o KRRiT Wałęsa sondował różnych ludzi na okoliczność wejścia do Rady, m.in. zwrócił się do mnie z pytaniem, czy zostałbym jej przewodniczącym. Zdziwiłem się ogromnie, że mnie o to pyta, ale ponieważ wiedziałem, że prowadził wiele takich rozmów, zapomniałem o całej sprawie. Po czym w dniu wejścia w życie ustawy zadzwonił telefon w moim biurze i jakaś pani mówi: „Łączę z panem prezydentem". Myślałem, że to dzwoni Grzegorz Palka, prezydent Łodzi. Tymczasem słyszę w słuchawce głos Wałęsy: „Nominowałem pana dopiero co na szefa KRRiT, za dziesięć minut będzie o tym mowa w mediach". O mało nie zemdlałem. Na dodatek miałem wrażenie, że zostałem użyty do jakiejś rozgrywki z rządem. Na pierwsze posiedzenie Rady nie przyszli ani prezydent, ani premier, bo byli skłóceni.
Został pan odwołany z funkcji po przyznaniu Polsatowi koncesji na ogólnopolską telewizję.
Takie było następstwo wydarzeń, ale to nie znaczy, że taka była przyczyna mojego odwołania. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego Wałęsa mnie odwołał. Krajowa Rady liczyła wówczas dziewięć osób, a uchwała o koncesji dla Zygmunta Solorza była jednomyślna. Owszem, pan prezydent po tej uchwale zaczął nas wzywać, żebyśmy ustąpili w poczuciu honoru. Leszek Dymarski zapytał mnie wówczas: „Marek, nie masz czegoś na podwyższenie poziomu honoru we krwi?". A wiedział, że mam jarzębiak. Wspólnie go spożyliśmy, bo był to stresujący moment w naszej karierze. Mam wrażenie, że Wałęsa bardziej był wściekły o nominację dla Wiesława Walendziaka na prezesa TVP niż o koncesję dla Polsatu.
Nie powiedział tego, wręczając panu odwołanie?
Odwołanie przywiózł mi kierowca dzień po tym, gdy sąd administracyjny oddalił wszystkie skargi innych podmiotów ubiegających się o koncesję na telewizję ogólnopolską. Pan prezydent się nie fatygował. Spotkałem się z Lechem Wałęsą dopiero w 1997 roku. Byłem wówczas kandydatem AWS do Sejmu. Spotkanie odbyło się w restauracji, posadzono mnie naprzeciwko Wałęsy, a on cały czas mi dogadywał. W pewnym momencie spytał mnie: „Smakuje?". Nic nie odpowiedziałem, bo jeszcze nie zacząłem jeść. „Się gniewa jeszcze" – stwierdził na to Wałęsa. Wieczorem wszyscy kandydaci na posłów AWS byli na wiecu w centrum Łodzi, gdzie ustawiono prowizoryczną trybunę, na której stał prezydent Wałęsa. Wszyscy kandydaci po kolei do niego podchodzili. Wchodzę ja, a on wyciąga do mnie rękę i mówi do mikrofonu, nie patrząc na mnie: „Trochęśmy się kłócili, ale niech widzą, że jest pojednanie". Miałem ochotę go kopnąć.
Uczestniczył pan w rozmowach o powołaniu AWS?
Nie. W „Solidarności" byłem źle notowany, bo w 1993 roku nie chciałem kandydować do Sejmu. Uważałam, że skoro zasiadam w KRRiT, to nie powinienem być posłem. A „Solidarność" nie weszła wówczas do Sejmu, bo przegrała wybory o mniej więcej tyle głosów, ile ja zdobyłem w 1991 roku. I o to mieli do mnie pretensje. W 1997 roku na listę AWS zgłosiło mnie ugrupowanie Andrzeja Anusza, a „Solidarność" łaskawie to zaaprobowała. Cieszyłem się z tego, bo chciałem być posłem. Zamierzałem wrócić do niezakończonych spraw, m.in. do stanu wojennego.
No i się nie udało.
No, nie udało się. Nie byłem faworytem kierownictwa AWS, w tym Mariana Krzaklewskiego. Poza tym byłem jednym z nielicznych posłów, którzy działali w pierwszej „Solidarności", i odnosiłem wrażenie, że to był jakiś problem. Przykładowo, gdy Sejm odwiedził Jan Paweł II, bardzo chciałem wejść do delegacji naszego klubu na spotkanie z papieżem, ale usłyszałem, że nie. Dlaczego nie? Bo nie. Co prawda trochę też wojowałem z Krzaklewskim. Zabiegałem, żeby Jerzy Buzek został szefem RS AWS. Ucieszyłem się, gdy Krzaklewski wystartował w wyborach prezydenckich. Pomyślałem sobie: niech idzie, byleby tutaj wszystko szło dobrze.
Ostatecznie nie był pan na spotkaniu z papieżem?
Nie. Ale siedziałem 15 metrów od Jana Pawła II na sali plenarnej i pamiętam, że gdy usiadł, rozejrzał się, po czym powiedział: „Ale nam się wydarzyło". Na galerii siedzieli Wojciech Jaruzelski i Lech Wałęsa. Przyszła na to spotkanie cała czerwona elita i strona solidarnościowa. Po stronie lewicy na pulpitach były rozłożony tygodnik „NIE", ale gdy papież się pojawił, to te egzemplarze zniknęły. Podobna była sytuacja, gdy do Sejmu przyjechał pułkownik Ryszard Kukliński. Spotkanie odbywało się wieczorem, pułkownik był eskortowany przez oficerów BOR uzbrojonych w karabiny, a oni nigdy nie chodzili z długą bronią. Patrzyłem na tego zdenerwowanego człowieka i miałem wrażenie, że przez salę przeleciał zimny powiew. Wtedy lewicy w ogóle nie było w ławach poselskich, za to wszędzie leżał tygodnik „NIE". Zupełnie jakby to był jakiś znak, kod.
Kilka lat temu wstąpił pan do PiS. Dlaczego?
To dziwi wszystkich. Wstąpiłem do PiS, gdy ta partia była rozjeżdżana w drobny mak. Nie znosiłem tych wypowiedzi o kurduplach, kartoflach. Sądziłem, że nikt tego nie zauważy. Tymczasem zauważono, i to bardzo. Ale nie jestem aktywnym członkiem. Nawet nie mam legitymacji.
Podobają się panu obecne rządy PiS?
Jestem zadowolony, że PiS doszło do władzy. Mam poczucie, że jeżeli teraz nie uda się czegoś w Polsce zmienić, to nigdy się nie uda.
A sprawa Trybunału Konstytucyjnego nie doskwiera panu jako prawnikowi?
Nie jest dobry mechanizm, w którym prezydent dokonuje zaprzysiężenia sędziów po nocy. Nie jest moim ideałem to, że peerelowski prokurator został wytypowany do interpretacji konstytucji. Ale też nie uważam, że Trybunał Konstytucyjny jest osią naszej demokracji. W końcu w Wielkiej Brytanii nie ma Trybunału, a demokracja jest. Dla mnie najciekawszym zagadnieniem jest samopoczucie trzech wybranych, a dotąd niezaprzysiężonych sędziów. Gdy mnie pan prezydent odwołał, to zabrałem się i poszedłem.
Chce pan powiedzieć, że oni dawno powinni stwierdzić, iż nie są zainteresowani byciem sędziami Trybunału?
To byłoby najlepsze rozwiązanie.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95