Smutek nowoczesnych kościołów

Bez łaciny, bez śpiewów, bez świętej trwogi – takie są współczesne msze.

Aktualizacja: 21.05.2016 12:01 Publikacja: 19.05.2016 13:28

Foto: Moosbrugger/Ullstein Bild via Getty Images

Kto z nas nigdy nie poczuł znudzenia, smutku, wyobcowania, może nawet irytacji, uczestnicząc we mszy lub innym katolickim nabożeństwie? Jeśli znajdzie się taki, niech pierwszy rzuci kamieniem w kierunku autora. Zadaję to pytanie, patrząc na twarze sióstr i braci – jak nazywa nas Ewangelia – z którymi spotykam się w kościele. Nie widać na nich ani ulgi, ani radości. Myślę wtedy, że wielu z nas zbytnio przywiązało się do „daru" codziennych zmartwień, jakie tydzień w tydzień przynosimy przed ołtarz, skoro wyraz obojętności i zatroskania nie opuszcza nas nawet przy wyjściu ze świątyni. A tak być przecież nie musi i nie powinno. Obecność w tym miejscu winna nas przemieniać.

Taki właśnie cel przyświecał ojcom zakończonego pół wieku temu II Soboru Watykańskiego, który katolikom całego świata przyniósł największą w historii reformę obrzędu. Przedsoborowa liturgia mszy świętej nie zachęcała ludzi do „aktywnego uczestnictwa", a przecież – mimo zmian – z tym samym kłopotem mamy do czynienia obecnie. Wierni nadal są bierni, mimo całego wysiłku reformatorów skierowanego na owej bierności usunięcie. Miało zachwycać, a nie zachwyca – można by powiedzieć, trawestując nieco Gombrowicza.

Odpowiedzią na ów zawód jest idealizacja tego, co było. Dziś już tylko najstarsze pokolenie pamięta przedsoborowy obrządek trydencki, odprawiany po łacinie. Jednak dla wielu katolików, także tych z młodszych pokoleń, powrót do zarzuconego ongiś rytuału wydaje się remedium na wszelkie braki współczesnej liturgii. Ale to utopia, nikt jeszcze nikogo nie uszczęśliwił prostym, zadeklarowanym rubrykami powrotem do utraconej przeszłości. Rytuał jest skutkiem wiary, a nie jej przyczyną. Ten, kto myśli, że w imię naprawy obrzędowości Kościoła musimy najpierw po prostu zastosować taką czy inną teorię, „model" pobożności, jest w błędzie. Zaczynać trzeba zawsze od praktyki.

„Najmędrsze rozumowania, najwymowniejsze dowodzenia i organizacje oparte na najlepszych schematach stanowczo nie wystarczą ludziom tego czasu. Ludzie dzisiejsi potrzebują znaków. Potrzebują czynów; potrzebują przede wszystkim znaków zmysłowych realności rzeczy boskich". Słowa te napisał Jacques Maritain, wielki orędownik II Soboru Watykańskiego, kilka lat przed jego rozpoczęciem. Wydaje się, że nic nie straciły na aktualności i wybitny katolicki myśliciel, gdyby żył, nadal by się pod nimi mógł podpisać.

Co zatem poszło nie tak z reformami Vaticanum Secundum? Czemu pod względem komfortu uczestnictwa w modlącej się wspólnocie katolików nadal jesteśmy w punkcie wyjścia, mimo że już od lat przyjmujemy lekarstwo, które miało nas wyleczyć z poczucia osamotnienia?

Erozja wyobraźni religijnej

Spójrzmy na praktykę zastosowania soborowych reform. Niezależnie od intencji autorów realizacja ich pomysłów dokonywała się w świecie, który od bardzo już dawna chłonął idee racjonalizmu. Dlatego wielu wydawało się oczywiste, że zmiany, ulepszenia miały być logiczne, służyć jakiemuś celowi. Wydaje się, że tu właśnie tkwiła pułapka. Msza nie jest „po coś". Liturgia z założenia praktyczna być nie może, ponieważ służy nie nam, ludziom, ale samemu Bogu. Eucharystia znaczy dziękczynienie. Kult bierze się – jeśli wolno się tak wyrazić – z nadmiaru łaski wlanej do ludzkiego serca. Powstaje z tego, co nam „zbywa", co chcielibyśmy oddać Temu, który nas tak rozrzutnie obdarzył. Tutaj nie liczy się kupiecka miara cennego czasu – mamy go „marnować" dla Niego. Mszy nie uświęca też żadna, nawet najbardziej szlachetna, ludzka intencja – wszystkie intencje mszalne są tylko pokorną prośbą, by Bóg, któremu bezinteresownie okazujemy miłość i cześć, zechciał nas przy tej okazji łaskawie wysłuchać.

Intelekt kusi mnie, aby w tym miejscu napisać, że to właśnie jest istotą chrześcijańskiego nabożeństwa. Czyniąc tak, wpadłbym jednak w tę samą pułapkę, w którą już wcześniej wpadli mądrzejsi przecież ojcowie Soboru. „Istota", świętość, sacrum – wartość najcenniejsza dla uczestników wspólnej modlitwy – to rzecz nieuchwytna słowami. W przenikniętej racjonalizmem epoce mało kto z nas zdaje sobie sprawę z tego, że wierzyć znaczy też nie wiedzieć. A może lepiej: wiedzieć, ale nie do końca. Prawdziwy, niewymyślony kult to rzeczywistość, w której bierze udział cały człowiek, jego psychika razem z ciałem, zmysłami oraz podświadomością. I tylko taka totalnie (lub holistycznie, jak kto woli) przeżywana wiara może rodzić we wspólnocie znaki prawdziwe i czynione w duchu prawdy, które przynoszą wewnętrzne oczyszczenie.

Dziękczynienie, synonim Eucharystii, zgodnie z racjonalną logiką redukuje się dziś do pojęcia miłej, społecznie użytecznej czynności. Zapominamy przy tym chociażby o nabożnym lęku, jaki przenikał naszych przodków, gdy – w tej właśnie dziękczynnej intencji – przestępowali progi świątyni. „To miejsce napawa trwogą" – taki napis możemy jeszcze gdzieniegdzie przeczytać na frontonach starych kościołów. Lęk połączony z poczuciem wdzięczności to coś, co trudno zrozumieć współczesnemu człowiekowi. Trudność owa wynika z nieuchwytnego dla nas, bo postępującego powoli, z pokolenia na pokolenie, procesu redukcji religijnej wyobraźni. Proces ten nie zaczął się w czasach II Soboru Watykańskiego ani nawet w czasach Oświecenia, ale znacznie wcześniej.

Twarzą do Pana kosmosu

Z tej perspektywy spójrzmy chociażby na kwestię kierunku, w którym modli się celebrans. W przedsoborowym porządku liturgicznym zarówno ksiądz, jak i wierni zwróceni byli w tym samym kierunku; Vaticanum II zmieniło to, ustawiając księdza „twarzą do ludu". W intencji miało to pogłębić poczucie wspólnoty. W praktyce – choć może sobie tego nie uświadamiamy – często czujemy się z tym jak na zebraniu, z podziałem na podium mówców (czyli prezbiterium) oraz widownię (czyli nawę z wiernymi). Wbrew dobrym intencjom ojców Soboru wyobcowanie i podział, wyparte głównym wejściem z kościelnego gmachu, wróciły tam tylnymi drzwiami.

Tymczasem liturgiczna praktyka pierwszych dziesięciu wieków chrześcijaństwa podkreślała organiczny związek między kierunkiem, w którym modlą się wszyscy zgromadzeni na obrzędzie dziękczynienia, a ustawieniem samej świątyni. Dawniej kościoły bez wyjątku orientowano, czyli ustawiano, w osi ku wschodowi. Wchodziło się więc od zachodu, patrząc na najświętsze miejsce obecności Boga: tabernakulum za ołtarzem, umieszczone po stronie wschodniej. W tym właśnie kierunku, nie zaś ku sobie, zwróceni też byli partnerzy nabożeństwa: prezbiter, czyli przewodniczący zgromadzeniu ksiądz, oraz wspólnota wiernych.

Nikomu z tych ostatnich nie przychodziło wówczas do głowy, że ksiądz może być od kogokolwiek „odwrócony". Myślano zupełnie inaczej: wszyscy, jak na okręcie – ze sternikiem i załogą – patrzymy w jednym kierunku. Ale Bóg, którego adorujemy spojrzeniem, nie jest tylko „przed nami". On jest także wśród nas. W niepojęty sposób przebywa „przed nami" i „z nami" jednocześnie. Dla Niego nie ma znaczenia, z której strony do nas przemawia. Dla nas – uwikłanych w czasie i przestrzeni – jest to jednak istotne.

Zewnętrzna orientacja gmachu kościoła odpowiadała zatem wewnętrznej orientacji zgromadzenia. Ta jedność w ukierunkowaniu ku miejscu, z którego wznosi się słońce – symbol światła Chrystusa – wyrażała intuicję chrześcijan oddających cześć Bogu jako Panu kosmosu. Tę intuicję utracono już w XVI wieku: odtąd gmachy świątyń ustawiano nie z myślą o wszechświecie, ale o tym, by położenie kościoła pasowało do założeń planu miasta. Odwrócenie księdza „twarzą do ludu" było tylko odległą konsekwencją utraty tamtej pierwotnej perspektywy.

Łacinnicy i poloniści

Weźmy teraz kolejną kluczową zmianę wprowadzoną przez Sobór. Modlitwa w języku narodowym, czyli mowie życia codziennego wiernych, miała pozwolić tym ostatnim zrozumieć sens liturgicznych formuł, a przez zrozumienie przybliżyć ich do aktywnego uczestnictwa. Jak z tym jest w praktyce po latach, oceńmy sami. Czy odmawiając wyznanie wiary, przy słowach określających Chrystusa jako „współistotnego Ojcu" rozumiemy z tego więcej niż nasi przodkowie wymawiający łacińską formułę „consubstantialem Patri"? Tajemnica mszy świętej to nie instrukcja obsługi samochodu, tutaj nie trzeba wszystkiego wyjaśniać, pewne rzeczy rozumie się poza słowami. Ten czy inny kod językowy niczego tu nie zmienia, przeciwnie – zamiana starożytnej mowy na język współczesny czasem może modlitwę wręcz utrudnić, pozbawiając ją usankcjonowanego odwiecznym rytmem mistycznego wymiaru tajemnicy.

Podkreślę tu jeszcze raz: tego problemu nie rozwiąże prosty powrót do obowiązującej łaciny, postulowany przez tradycjonalistów. Języki narodowe są w Kościele potrzebne i dobrze, że je wprowadzono. Niedobrze tylko się stało, że łacina, która nadal miała być obecna w praktyce Kościoła – razem z chorałem gregoriańskim, kanonem rzymskim i innymi skarbami tradycji – w nadgorliwości wykonawców soborowych przepisów została całkowicie wyeliminowana. Tymczasem wskazania soborowe wyraźnie mówią, że potrzebne jest jedno i drugie: język narodowy dla ożywienia modlitwy, łacina dla zachowania pulsu tradycji.

W ostatnich latach wielu Polaków odkryło piękno wielogłosowego śpiewu korsykańskiego. Otóż jest to, a raczej był, śpiew liturgiczny. Na Korsyce w każdej parafii istniało ongiś bractwo śpiewacze, które praktykowało ów śpiew podczas niedzielnego nabożeństwa. Śpiewano po łacinie stare, znane od pokoleń na wyspie teksty. Reforma, zmieniając łacinę na francuski, doprowadziła najpierw do rozpadu bractw, potem zaś do zaniku praktykowania i ogólnego upadku religijności. Zachwycający śpiew korsykański, który słyszymy dzisiaj z radia lub MP3, wykonują obecnie profesjonalne zespoły złożone z ludzi niewierzących. A kościoły Korsyki stoją puste.

Nie trzeba przykładu odległej wyspy. Z polskich kościołów także znikł śpiew ludowy, nieodłączny element dawnej pobożności w wiejskich parafiach, stanowiących podstawę naszej wspólnoty. Nie jest to wina Soboru, który wyraźnie stwierdza, że taki rodzaj ekspresji jest podstawowym śpiewem Kościoła. U nas w praktyce zwyciężyła jednak interpretacja, zgodnie z którą śpiew ludowy jest czymś wstydliwym, nieidącym z duchem czasu. Skasowano go więc jako relikt zacofanej przeszłości. W imię światłej, rozumnej wiary napiętnowano naiwne teksty pieśni, w których Matka Boża przybiera – jak głoszą krytycy – atrybuty bogini. Krytyka to w zasadzie słuszna, tyle że... nie po to jest tradycja, aby ją z korzeniami wyrywać. Słowa ludowych pieśni maryjnych, może nieporadnie, wyrażały przecież intuicję, która dopiero dzisiaj wraca w formie prawdy ubranej w językową szatę tez współczesnych teologów: Bóg to nie tylko mężczyzna, On ma dla nas także kobiece, macierzyńskie oblicze. Może więc nie warto było pochopnie tępić tamtych pieśni?

A zewnętrzna warstwa przedsoborowych obrzędów? Te wszystkie kadzidła, dzwonki, ubrani w komże ministranci? Dawniej było tego wszystkiego więcej, nabożeństwa bywały bogatsze i bardziej efektowne. Jednak w dobie triumfującego racjonalizmu barokowy przepych mszy kojarzył się wielu z religijnością anachroniczną i nieco zabobonną. Dzisiejsza liturgia została więc pod tym względem „oczyszczona" – w imię ewangelicznej prostoty. Czy słusznie? Jak dla kogo. Być może mózgowcom potrzebna jest właśnie taka, zredukowana, forma religijnej ekspresji. Ale nie wszyscy czują podobnie. Przypomnę: przekaz obrzędu działa na wszystkie zmysły. Tutaj grają swoją rolę i dźwięk dzwonka, i zapach kadzidła, dotyk koronki feretronu lub też chłód stóp figury ukrzyżowanego Chrystusa, całowanych w Wielki Piątek. Jednych takie sygnały mogą rozpraszać, innym jednak właśnie one pomagają w skupieniu. W kościele powinno być miejsce dla jednych i drugich.

Za największe, nieprzecenione dobro soborowych zmian uznać można zwrot ku wspólnocie. Bo Eucharystia jest wspólnotą, oba pojęcia można traktować jako synonimy. Przed Soborem ksiądz i wierni obecni na mszy modlili się w praktyce osobno, jedynie w niektórych momentach liturgii wspólnie odmawiając te same wezwania. Stąd też mówiło się: „wysłuchałem mszy". I tak było w istocie. Vaticanum Secundum, w trosce o pełne uczestnictwo, wyznaczyło formułę, w której prezbiter i zgromadzenie – poza ściśle określonymi rytuałem momentami, np. konsekracji – modlą się wspólnie, głośno i tymi samymi tekstami.

Jak przedobrzyć

Eucharystyczny wymiar niedzielnego zgromadzenia podtrzymywany jest także przez nacisk na częste przyjmowanie komunii: przed Soborem było to zaniedbywane. Jednakże nawet to największe dobro, jakim jest zwrot ku Eucharystii, w praktyce bywa dezawuowane przez „wynalazki" niektórych księży. Dodatkowe nabożeństwa, litanie, adoracje czy pożegnania obrazów, urządzane na koniec mszy, już po szczytowym momencie komunii, miast wzmagać pobożność, odwracają tylko uwagę wiernych od tego co najważniejsze: „kto spożywa ciało moje, trwa we mnie, a Ja w nim". Doprawdy trudno o tym pamiętać, odmawiając kolejną litanię przebłagalną. Eucharystia jest wyjątkowym momentem dziękczynienia, nie powinno się po niej wprowadzać dodatkowych momentów adoracji. W starym, sztywnym obrządku taka radosna twórczość była przynajmniej mocno utrudniona.

Przykłady można mnożyć. Świadomość problemów, które wracają mimo dążenia do zmian, legła u podstaw strategii nazwanej reformą reformy. Ideowym autorem tej formuły był – jeszcze jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary – kardynał Joseph Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI. Ten znawca liturgii, dzisiaj papież emeryt, doskonale zdawał sobie sprawę z wypaczeń, jakich doznały reformy II Soboru Watykańskiego. Wiedział też bardzo dobrze, że lekarstwem na te wypaczenia nie może być powrót do formuł, od których Kościół odszedł już przed 50 laty. Reforma reformy była kontynuacją, ale uwzględniającą doświadczenia błędów popełnionych przez realizatorów soborowych wskazań.

Dzisiaj, za pontyfikatu papieża Franciszka, trudno powiedzieć, jaką drogą pójdą zmiany wytyczone przez Benedykta. I czy w ogóle będą kontynuowane. Jesteśmy więc jakby w połowie drogi, w dodatku nie znając kierunku dalszego marszu. O jednym wszakże należy pamiętać. Rytuał jest skutkiem wiary, ale też obrzęd, przez swoje znaki, nadaje owej wierze kształt. „Lex orandi, lex credendi" – sposób, w jaki się modlimy, jest też sposobem naszej wiary. Tak uczą nas ojcowie Kościoła. A obrzęd, ten rzeczywisty, siłą własnego wyrazu zdolny do przemieniania człowieka, zawsze zakorzeniony jest w tradycji. Tej zaś nie można nikomu narzucić ani też sztucznie jej zainicjować. Ona pojawia się sama, „kiedy chce". U jej źródeł leży pierwotny, bezinteresowny zachwyt człowieka tym co piękne. I co trwa dłużej niż życie jednego pokolenia.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Kto z nas nigdy nie poczuł znudzenia, smutku, wyobcowania, może nawet irytacji, uczestnicząc we mszy lub innym katolickim nabożeństwie? Jeśli znajdzie się taki, niech pierwszy rzuci kamieniem w kierunku autora. Zadaję to pytanie, patrząc na twarze sióstr i braci – jak nazywa nas Ewangelia – z którymi spotykam się w kościele. Nie widać na nich ani ulgi, ani radości. Myślę wtedy, że wielu z nas zbytnio przywiązało się do „daru" codziennych zmartwień, jakie tydzień w tydzień przynosimy przed ołtarz, skoro wyraz obojętności i zatroskania nie opuszcza nas nawet przy wyjściu ze świątyni. A tak być przecież nie musi i nie powinno. Obecność w tym miejscu winna nas przemieniać.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie