Stefan Gierowski: Jak namalowałem Dekalog

Malowanie Dekalogu nie odbywało się na zasadzie łatwej zabawy, że znajdę kolory, ustalę ich znaczenie i z tego powstaną obrazy. Trzeba było postawić wiele pytań. Np. trzy żółcie te same, ale położone na innym kolorze zmieniają się, więc która jest prawdziwa, a która fałszywa? – mówi Małgorzacie Piwowar Stefan Gierowski, malarz, który 21 maja kończy 92 lata.

Publikacja: 19.05.2017 16:00

To dziwne, że malarze, stosując te same środki, osiągają różne efekty. Jedni uzyskują energię, a dru

To dziwne, że malarze, stosując te same środki, osiągają różne efekty. Jedni uzyskują energię, a drudzy — nie. Siła oddziaływania bywa krańcowo różna. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Ale to fakt.

Foto: dzięki uprzejmości Fundacji Stefana Gierowskiego, Dominik Szwenberg

Plus Minus: Jaka jest współczesna polska sztuka?

Stefan Gierowski: Jest z nią różnie. Nie musi być gorzej, niż było przedtem, ale może. Najbardziej mogę porównywać z okresem PRL. Wtedy wszystko, co dotyczyło sztuki – w różnych dziedzinach – co mogło zwrócić uwagę na odrębność Polski, było ważne. I ja się w jakimś sensie na takim rozumieniu wychowałem. Kiedy Penderecki odnosił sukcesy, nie były one tylko jego prywatne, ale naszej muzyki. Jeżeli tygodnik „Przekrój" w Rosji uważano za pismo najbardziej awangardowe z dostępnych, to była nasza zasługa, że nasi dziennikarze robili ważne tam pismo. Te odczucia wspólnego sukcesu bardzo uwidaczniały się też w sporcie. Choć nie bardzo się nim interesowałem, to dobrze pamiętam swój i innych entuzjazm, gdy Polacy zwyciężyli z Rosjanami w meczu bokserskim w latach 50. Bo to było polskie. Trzeba pamiętać, że to nie był wcale w historii dobry dla nas czas. Ale czy ludzie byli z lewicy czy z prawicy, czy malowali figuratywnie czy nie, wszyscy mieli ambicję dotyczącą malarstwa polskiego, polskiej sztuki, polskiego szkolnictwa. Potrafili razem coś robić. Teraz nie ma takiej potrzeby. Malarstwo, szczególnie ono, zostało odsunięte.

Dlaczego?

Jeśli chodzi o plastykę, jesteśmy krajem o małej kulturze. Powiedzmy sobie szczerze, że nasz Sejm i gremium rządzących składa się z ignorantów, z ludzi nierozumiejących podstawowego sensu sztuki. Obojętne, z której strony się wywodzą. Przez 25 lat nie mogli zbudować Muzeum Sztuki Nowoczesnej, to wstyd dla tych, którzy rządzili przez ten czas. A pierwsze wnioski na ten temat sformułowano na pierwszym zebraniu Związku Polskich Artystów Plastyków, które odbyło się chyba w 1946 roku. To jest takie samo działanie przeciwko krajowi, jak każde inne. Wciąż nie jest najlepiej z wystawami w Polsce. Jak są w Europie – takie, które się liczą i które warto zobaczyć – to o Polskę nie zahaczają. Jak było w PRL, tak jest i teraz. Wiadomo, że to kosztowne przedsięwzięcia, ale naprawdę warto. To nie jest stracony pieniądz. W dodatku na malarstwo zaczęto patrzeć przez pryzmat sprzedaży. Jeżeli ktoś sprzedawał, to był dobry, a jeśli nie sprzedawał, był zły. Dawniej nie było takich rzeczy. Do tego doszła niechęć do malarstwa, bo najważniejsza miała być sztuka nowoczesna. Ton narzuciła grupa sprzyjająca postmodernizmowi i postmodernistycznym hasłom wykreślającym w ogóle malarstwo. Narobiło to u nas dużo szkody, inaczej niż na przykład w Anglii czy Francji, gdzie równocześnie był i postmodernizm, i wszystko inne. Zawsze w historii były takie momenty, kiedy jedna sztuka dominowała nad innymi. Przeżyłem już kilka razy obwieszczenie, że malarstwo w ogóle się skończyło. Po raz pierwszy zdarzyło się tak po taszyzmie, drugi – kiedy zaczął się konceptualizm i wyraźnie powiedziano, że koniec ze wszystkim, co jest rzemiosłem, bo liczy się tylko to, co w głowie. Ale nawet wtedy te poglądy nie były szkodliwe dla malarstwa. A teraz zrobiła się szkoda. I to spora, bo przez ładnych kilka lat zostało zahamowane normalne rozszerzanie sztuki, całej sztuki. W tej chwili, według mnie, sytuacja nie do końca jest jasna. Są jakieś grupy artystów mających jednak poczucie misji – tak bym to nazwał. No i są tacy, którzy popadli w ten postmodernistyczny kłopot.

W jakim celu założył pan fundację swojego imienia, która ma siedzibę w centrum Warszawy?

Między innymi po to, by zachować – czy też zabezpieczyć – swój dorobek, ponieważ część obrazów zawsze u mnie pozostawała. Chciałem, żeby przypominały to, co robiłem. W rezultacie mam ich na tyle dużo, że mogę bez trudu zrobić wystawę swoich prac z jakiegoś okresu twórczości, a nawet – z całości. Jest to właściwie moja własna kolekcja.

To dość nietypowe, że malarz chce zatrzymać przy sobie swoje obrazy...

Owszem, powinny iść do ludzi. Ale nie wszystkie. W gruncie rzeczy zawsze malowałem z własnej konieczności i dla własnej przyjemności. Niekoniecznie za każdym razem musiało następować całkowite spełnienie, ale ważny już był sam fakt, że mogłem rozwiązywać problemy związane z malarstwem. Stąd też moja decyzja, by włączyć się w nurt nazywany ogólnie abstrakcyjnym – chociaż mam wątpliwości, czy to najwłaściwsza nazwa. Określa jednak zdecydowanie malarstwo jako autonomiczną formę wyrazu równą innym formom twórczości, jak muzyka czy słowo. Dużo malowałem ze zwykłej ciekawości: co się stanie z kolorem, formą, jak to wszystko zadziała, jeśli namaluję tak, a nie inaczej.

Malowanie Dziesięciorga Przykazań. Widok wystawy w Bazylice Mariackiej w Gdańsku, 2005 rok. Za Dekal

Malowanie Dziesięciorga Przykazań. Widok wystawy w Bazylice Mariackiej w Gdańsku, 2005 rok. Za Dekalog Stefan Gierowski w 1989 roku otrzymał Nagrodę Komitetu Kultury Niezależnej „Solidarność”

Rzeczpospolita

Wśród pańskich obrazów, które obecnie wiszą na wystawie w fundacji, dominują dwa kolory – czarny i biały.

W latach 80. ciekawiło mnie dziwne działanie białej linii na ciemnej przestrzeni. A gdy położyć kolor na bieli, to daje jakiś refleks, inny przy czerwieni, inny przy czerni. I te różnice między poszczególnymi bielami szczególnie mnie zaciekawiły. Chciałem też zobaczyć, jak daleko wszystko się kończy w nieokreślonej przestrzeni. Wiadomo przecież, że wtedy całość nabiera jeszcze innych znaczeń. Nagle rodzi się jakaś energia, która zaczyna działać. Trochę w tym materii psychicznej, trochę metafizycznej – trudno to dokładnie nazwać. Wiele jest rzeczy, które nie są do końca jasne, chociaż teoretycznie niby tak. To dziwne, że malarze, stosując właściwie te same środki, osiągają różne efekty. Jedni uzyskują energię, a drudzy – nie. Siła oddziaływania bywa krańcowo różna. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Ale to fakt. Nawet gdyby porównać obrazy malarzy używających niebieskiego, żółtego, czerwonego, to u jednych wszystko jest oddychające, powiedziałbym nawet – żywe. A u innych to tylko farba, nic więcej.

Dlatego, że nie są namalowane sercem?

Być może. Ale i głowa jest bardzo ważna, tak jak i cały organizm. Pamiętam słowa Cezanne'a, który był kiedyś dla nas wszystkich bardzo ważną postacią. Mówiąc o Monecie, zauważył, że da sobie radę, bo ma silne ręce, mocne mięśnie i dzięki temu zdoła namalować co chce. Coś w tym jest (śmiech), fizyczność też ma w tym wszystkim udział.

Fundacja ma imponującą przestrzeń wystawienniczą. Znacznie większa jej część od tej, w której obecnie eksponowane są pańskie obrazy, jest jednak pusta...

Tylko chwilowo. Niedawno skończyła się wystawa Zbigniewa Dłubaka i Mariana Bogusza. We właściwym momencie spotkaliśmy się, tak bym to dziś określił. Rozumieliśmy się bardzo dobrze. Byliśmy zaprzyjaźnieni, energia i optymizm w działaniu Bogusza odpowiadały moim społecznym skłonnościom. Pod koniec lat 50., w pierwszym okresie istnienia warszawskiej Galerii Krzywego Koła, razem wymyślaliśmy każdą wystawę. Wtedy uprawiających sztukę nowoczesną była nas w Polsce garstka, nie wiem, czy 20 osób, i wszyscy o sobie wiedzieli. Wystawa w fundacji, którą teraz zrobiliśmy, narodziła się, kiedy przeczytałem tekst dotyczący wspólnego osadzenia Bogusza i Dłubaka w hitlerowskim obozie w Mauthausen. To spowodowało, że postanowiłem pokazać razem malarstwo obydwu, co już nie było oczywiste. Zazwyczaj Dłubaka prezentowano jako fotografika, a Bogusza jako artystę, który inspiruje. I, co mnie najbardziej cieszyło, wielu ludzi odkryło dzięki temu, że ich malarska sztuka jest ciekawa i dobra.

Następna wystawa też będzie odkrywać zapomnianych artystów?

Najbliższa ma być próbą odpowiedzi na pytanie: co z abstrakcją? Dotyczyć będzie tylko tego, co się z nią w ostatnich dwóch, trzech latach dzieje. Różnie się teraz ocenia znaczenie słowa „abstrakcja" i możliwości użycia tego pojęcia w stosunku do malarstwa. Po II wojnie znaczyło trochę coś innego niż dziś. Chciałbym jednak, by głównym, najważniejszym wydarzeniem była raczej dyskusja na ten temat, konferencja z udziałem krytyków.

Czy to będzie obszerna wystawa?

Przede wszystkim nie chodzi o to, żeby była „ładna", tylko by dała duży wybór. Ma zgromadzić rzeczy nie tylko lepsze, ale i gorsze. Planuję też powoli kolejne dwie wystawy – dotyczącą op-artu, który mnie zawsze interesował, oraz przedstawiającą obrazy kolegów, którzy przez jakiś moment, okres, byli bardzo znani i cenieni, a potem zniknęli. Są gdzieś, ale nikt się ani nimi, ani tym, co stworzyli, specjalnie nie interesuje. Trochę chodzi o nich, a trochę o to, że nie ma u nas żadnej myśli, jak można zachować taką twórczość. Niech pani sobie wyobrazi, że jest moją spadkobierczynią i nagle dostaje w spadku tyle obrazów. I co z tym pani zrobi? Będzie tylko kłopot. Ludzie w takiej sytuacji wkładają nieraz to, co dostali, do piwnic i to gnije, bo nie ma co z tym zrobić. Codziennie tracimy dużą ilość ciekawych prac, które lepiej gdyby wisiały gdzieś u ludzi. Ale nie będą wisieć, bo chętnych do wieszania obrazów w Polsce nie ma za dużo.

Dlaczego tak jest?

W pierwszej kolejności przypisuję to faktowi, że jesteśmy krajem, przez który przez kilkaset lat wędrowały wojska. Były – co ma swoje znaczenie – carat, rozbiory, powstania. Nie było za to stabilności. Do tego w naszej tradycji wieszanie obrazów na ścianach nie było na pierwszym miejscu. W dworkach szlacheckich najważniejsze były tkaniny, potem także portret szlachecki, skądinąd ciekawy, bo jakoś nas reprezentuje. Ale nie wytworzył tradycji ani potrzeby, by malarstwo było w domu.

Może nie mamy wrażliwości?

Mamy, czego najlepszym dowodem są przepiękne stroje ludowe w całej Polsce. Gdyby poszła pani do Muzeum Etnograficznego, zobaczyłaby tam wspaniałe tkaniny, zwłaszcza ze wschodniej Polski. Jestem z Kielecczyzny, u nas ubrania są skromniejsze, ale też fantastyczne, na przykład czarne zapaski z małym białym paseczkiem. Poza tym widziałem w życiu reakcje na obrazy różnych ludzi niezwiązanych ze sztuką. Nieraz, gdy zobaczyli na sztalugach mój obraz, lepiej reagowali na niego niż panowie profesorowie z uczelni. Mamy zatem wrażliwość, tylko brak chęci, by coś więcej z tego wynikało. U nas bardzo szybko zrezygnowało się z traktowania malarstwa jako ważnej sztuki i zrobiło się z niego przedmiot handlu. Ale ja akurat nie powinienem na to narzekać, bo dzięki temu mam pieniądze na utrzymanie fundacji (śmiech).

Powiedział pan kiedyś, że „malarstwo abstrakcyjne ma większą od figuratywnego możność formułowania pojęć ogólnych". Czy to znaczy, że malarstwo abstrakcyjne związane jest z czasami, w których żyje artysta?

Nigdy mi do głowy nie przyszło, ze może być inaczej. Każdy jest z tego czasu, w którym tworzy. Polityka szybko się zmienia i oczywiście potrzebuje propagandy, dużo sztuki jest też w propagandzie – zawsze tak było. W starożytnym Rzymie w każdym miejscu były wymalowane portrety cesarza. Zmieniali się cesarze, zmieniały się portrety, więc cały czas twórcy byli szalenie aktualni. Niewiele z tego zostało, a freski pompejańskie - zostały. Bo na nich widać ten właściwy, ponadczasowy świat. Jeżeli namaluje się obraz – obojętne, czy figuratywny czy abstrakcyjny – i jest związany z jakimś czasem, w którym powstaje, też jest odpowiedzią na swój czas. Ale może się mylę... Futuryści bardzo krzyczeli, że ich sztuka to ten właściwy obecny świat. Impresjoniści mówili o sobie to samo. Czyli idąc dalej, dochodzi się aż do abstrakcji i ona jest tak samo współczesnym światem jak wyższa matematyka. Obraz abstrakcyjny również się odnosi do swego czasu. Tyle że powinien działać dłużej niż doraźnie.

Tylko na początku swojej twórczości malował pan obrazy figuratywne. Potem od przełomu lat 50. i 60. każdy kolejny obraz z tysiąca, który powstał, został nazwany numerem. Wyjątkiem jest Dekalog, tu kolejne obrazy szczegółowo objaśnił pan za pomocą słów.

Nie podpisywałem obrazów, tylko je numerowałem, bo chciałem, aby ludzie mogli myśleć, co zechcą. Żeby głowa popracowała, może jeszcze coś ciekawszego zobaczy. Ale w oczywisty sposób Dekalog z tego ciągu liczenia został wyłączony. Mnie ten temat ciekawił dużo wcześniej. Zastanawiałem się, jak go można pokazać. Źródłem owego zainteresowania był XV-wieczny mistrz z Gdańska, anonimowy twórca Tablicy Dziesięciorga Przykazań dla kościoła Najświętszej Marii Panny w Gdańsku. Jego dzieło można było podziwiać w Warszawie w latach 50. Często je wówczas oglądałem, bo mnie szalenie zafascynowało. Myślałem już wtedy, że to wspaniały temat, a malowałem w tamtym czasie bardzo różne obrazy. Malowanie Dekalogu nie odbywało się na zasadzie łatwej zabawy, że znajdę kolory, ustalę ich znaczenie i z tego powstaną obrazy. Trzeba było postawić wiele pytań. Na przykład – trzy żółcie te same, ale położone na innym kolorze zmieniają się, więc która jest prawdziwa, a która fałszywa? To jest strona techniczna, ale za tym kryła się sprawa prawdy. Było jasne, że w trzech sytuacjach ten sam kolor staje się zupełnie inny. Jaka jest jego prawda? Biały kolor z kolei jest zazwyczaj przypisywany opowiadaniom o przejściu na drugą stronę życia. Czyli była to też próba opowiedzenia językiem farby, koloru, że można przez biel wykazać łączność z wiecznością. Dlatego przygotowania do malowania trwały dosyć długo, bo musiałem każdą rzecz przeanalizować z różnych punktów widzenia, na rozmaite sposoby. W końcu nazwałem to malowaniem, czyli myśleniem o Dekalogu. Bo malowanie nie istnieje bez myślenia. Umówiłem się z księdzem Andrzejem Przekazińskim, że u niego, w Muzeum Archidiecezjalnym, bardzo ważnej wtedy, w latach 80., instytucji niezależnej kultury – zrobię wystawę. I że namaluję całkiem nowe obrazy. Tak powstało dziesięć obrazów stanowiących Dekalog, które mają teraz już trochę swoją odrębność i historię. Ale one też są numerowane. Z dopiskiem. (śmiech)

Ten cykl przyniósł panu w 1989 roku Nagrodę Komitetu Kultury Niezależnej „Solidarność". Wtedy, w latach przemian, wszyscy takiego Dekalogu potrzebowali. Dzisiaj inaczej namalowałby pan Dekalog?

Chyba nie. Nie bardzo sobie wyobrażam inaczej. Może tylko o tyle, że człowiek się zmienia. Może inaczej uprawomocniłbym słowo zawarte w fakcie malarskim. Musiałbym znaleźć jakiś inny kod na wszystko. Ale to mnie nie ciekawi. Raczej bym już nie próbował.

To znaczy, że nie wraca pan do podejmowanych motywów?

Wracam. Jest kilka takich, co stwierdziłem, patrząc na swoje wystawy, które się ciągną, do których się wraca. Takie, co ciekawiły, ożywiały do pracy malarskiej.

Czyli?

Problem światła, linii. Albo problem koloru. Sprawa symbolu. Albo problem porządku. Równie ważny – nieporządku. To jest dobra strona malarstwa, że mamy tak wiele pytań i że szuka się na nie odpowiedzi, nie wchodząc w żadne sprawy polityczne czy społeczne. To jest, można powiedzieć, przywilej, jeśli się rezygnuje z figuratywności, że można o takich rzeczach myśleć. Już dawno zauważyłem, że sztuka abstrakcyjna w jakimś sensie rezygnuje z wielu znaczeń, które przekazuje malarstwo. Ale to jest też według mnie mankament.

Przez wiele lat wykładał pan na warszawskiej ASP, był też dziekanem Wydziału Malarstwa. Uczył pan studentów dawania odpowiedzi czy stawiania pytań?

Byłem tam ze 30 lat, to fakt, ale też przez długi czas funkcjonowałem poza Akademią. Nie byłem asystentem ani nic w tym stylu. I zawsze potem też myślałem, że asystenci najpierw powinni sami trochę popracować, zanim znajdą się u boku profesorów, by uczyć. Ale zazwyczaj jest inaczej – profesor widzi, że kandydat na asystenta jest dobry i przy tym chętnie pomaga, czyli jest wygodny. Lepiej byłoby szukać ludzi, ale to już inna sprawa. Ja sam Akademię skończyłem trochę po łebkach. Może szczęśliwie. I nigdy nie uczyłem żadnej sztuki abstrakcyjnej, broń Boże. Zawsze chodziło mi o to, żeby każdy, kto przychodzi do Akademii, mógł się rozwinąć zgodnie ze swoją osobowością, potrzebami, bo wtedy sam sobie potrafi zadawać pytania. Jeśli ja stawiałem pytania studentom, to po to tylko, by ich pobudzić do myślenia, a dalej już wiadomo – każdy musi sobie radzić sam, nie poprzestawać na tym, co już wie. Gdy jest chęć wyrażenia czegoś, pytania muszą być postawione. Ale są też takie sytuacje, kiedy ludzie robią coś podświadomie. Czasem okazuje się, że ta spontaniczność świetnie działa, choć pod spodem nie ma podbudowy. Czyli spontaniczność też jest dość ważnym elementem. Bywa, że wszystko jest rozrysowane, zaplanowane, a kiedy przychodzi do malowania, nagle pojawiają się zupełnie inne rzeczy, które wynikają z samego malowania. Z samej emocji tworzenia. I na szczęście już tamto, co się myślało i planowało, nie zgadza się z tym, co przyszło w czasie malowania. Czyli element twórczego aktu, którego nie można przewidzieć, bo wynika z samego faktu malowania. Być może spontaniczne obrazy mogą być nieraz w odbiorze nawet bogatsze. A jak obraz jest dobrze namalowany i dobrze działa, to ten, kto na niego patrzy, ocenia go i analizuje, może w nim zobaczyć dużo więcej niż autor. Przekonałem się, że tak bywa. Sądzę na przykład, że Rembrandt nie miał świadomości istnienia wielu rzeczy, o których my teraz wiemy i czytamy o nim i jego sztuce.

Trudniej jest malować, kiedy się dużo wie? Pan jest też przecież z wykształcenia historykiem sztuki...

To pomaga. Dzięki historii sztuki wiele rozumiałem z tego, co się działo. Historia zawsze mnie ciekawiła, bo pomagała pojąć, co, z jakiego powodu i na co wpływało. Ale była to inna historia sztuki niż obecnie. Wtedy uczono najpierw rozumieć dzieło sztuki. Nie chodziło o opisywanie go, tylko o rozumienie. Nie – jak wygląda fasada jakiejś zabytkowej budowli, tylko dlaczego tak, a nie inaczej została zbudowana. Szukało się przyczyn – może społecznych, może ekonomicznych. To trochę zmienia sposób myślenia. Nie wiem, czy to lepiej czy gorzej, ale na pewno inaczej.

Czy bycie artystą jest równoznaczne z byciem idealistą?

Wydaje mi się, że tak. Trzeba tu wrócić do pojęć idei, czyli do starożytnej Grecji Platona. To wtedy zaczyna się coś bardzo ważnego. Idealistą zostaje nazwany ten, który ma jakąś ideę. Jeżeli ją ma, jego działanie zaczyna nabierać pewnego sensu. Bo jeśli nie ma własnej idei, jest naśladowcą. Na naśladowanie trzeba uważać, to problem cały czas przewijający się przez sztukę – w różnych miejscach, w różny sposób, w różnym czasie. Ale to ciekawe, że pani o to pyta, bo kto dziś mówi o ideach?

Jest ich teraz mniej?

Trzeba tu rozdzielić dwie sprawy. Bywają ludzie, którzy uważają, że ich idealizm polega na samym fakcie bycia artystą, czyli ich zdaniem czymś ważniejszym niż działanie innych. Ale to nie jest żaden idealizm, tylko bzdura. Powiedziałbym nawet, że im artysta bardziej jest zwyczajny, tym lepszy. Ci naprawdę dobrzy są całkiem zwyczajni. Chyba że do ich działań twórczych jest potrzeba, żeby czymś się jeszcze emocjonowali. Ale to trochę co innego. Na przykład Salvador Dali. U niego ta cała niezwyczajność, ekscentryczność była czymś zwyczajnym. Bo to był prawdziwy on. Natomiast jeśli ktoś robi wokół siebie zamieszanie dla korzyści i podkreślenia własnej ważności, to nie jest dobrze. To jest jednak po prostu normalna praca, którą się wykonuje. Ale która i służy jakiejś idei.

Ma pan we współczesnej sztuce swoich ulubieńców?

Jest wielu takich ciekawych ludzi w Polsce. Mówię nie o starszych, tylko z tych nowych roczników, są wśród nich bardzo dobrzy.

Czyli przyszłość rysuje się w jaśniejszych barwach...

Damy sobie radę, pomału. Jestem optymistą.

rozmawiała Małgorzata Piwowar

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Jaka jest współczesna polska sztuka?

Stefan Gierowski: Jest z nią różnie. Nie musi być gorzej, niż było przedtem, ale może. Najbardziej mogę porównywać z okresem PRL. Wtedy wszystko, co dotyczyło sztuki – w różnych dziedzinach – co mogło zwrócić uwagę na odrębność Polski, było ważne. I ja się w jakimś sensie na takim rozumieniu wychowałem. Kiedy Penderecki odnosił sukcesy, nie były one tylko jego prywatne, ale naszej muzyki. Jeżeli tygodnik „Przekrój" w Rosji uważano za pismo najbardziej awangardowe z dostępnych, to była nasza zasługa, że nasi dziennikarze robili ważne tam pismo. Te odczucia wspólnego sukcesu bardzo uwidaczniały się też w sporcie. Choć nie bardzo się nim interesowałem, to dobrze pamiętam swój i innych entuzjazm, gdy Polacy zwyciężyli z Rosjanami w meczu bokserskim w latach 50. Bo to było polskie. Trzeba pamiętać, że to nie był wcale w historii dobry dla nas czas. Ale czy ludzie byli z lewicy czy z prawicy, czy malowali figuratywnie czy nie, wszyscy mieli ambicję dotyczącą malarstwa polskiego, polskiej sztuki, polskiego szkolnictwa. Potrafili razem coś robić. Teraz nie ma takiej potrzeby. Malarstwo, szczególnie ono, zostało odsunięte.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć