Plus Minus: Jaka jest współczesna polska sztuka?
Stefan Gierowski: Jest z nią różnie. Nie musi być gorzej, niż było przedtem, ale może. Najbardziej mogę porównywać z okresem PRL. Wtedy wszystko, co dotyczyło sztuki – w różnych dziedzinach – co mogło zwrócić uwagę na odrębność Polski, było ważne. I ja się w jakimś sensie na takim rozumieniu wychowałem. Kiedy Penderecki odnosił sukcesy, nie były one tylko jego prywatne, ale naszej muzyki. Jeżeli tygodnik „Przekrój" w Rosji uważano za pismo najbardziej awangardowe z dostępnych, to była nasza zasługa, że nasi dziennikarze robili ważne tam pismo. Te odczucia wspólnego sukcesu bardzo uwidaczniały się też w sporcie. Choć nie bardzo się nim interesowałem, to dobrze pamiętam swój i innych entuzjazm, gdy Polacy zwyciężyli z Rosjanami w meczu bokserskim w latach 50. Bo to było polskie. Trzeba pamiętać, że to nie był wcale w historii dobry dla nas czas. Ale czy ludzie byli z lewicy czy z prawicy, czy malowali figuratywnie czy nie, wszyscy mieli ambicję dotyczącą malarstwa polskiego, polskiej sztuki, polskiego szkolnictwa. Potrafili razem coś robić. Teraz nie ma takiej potrzeby. Malarstwo, szczególnie ono, zostało odsunięte.
Dlaczego?
Jeśli chodzi o plastykę, jesteśmy krajem o małej kulturze. Powiedzmy sobie szczerze, że nasz Sejm i gremium rządzących składa się z ignorantów, z ludzi nierozumiejących podstawowego sensu sztuki. Obojętne, z której strony się wywodzą. Przez 25 lat nie mogli zbudować Muzeum Sztuki Nowoczesnej, to wstyd dla tych, którzy rządzili przez ten czas. A pierwsze wnioski na ten temat sformułowano na pierwszym zebraniu Związku Polskich Artystów Plastyków, które odbyło się chyba w 1946 roku. To jest takie samo działanie przeciwko krajowi, jak każde inne. Wciąż nie jest najlepiej z wystawami w Polsce. Jak są w Europie – takie, które się liczą i które warto zobaczyć – to o Polskę nie zahaczają. Jak było w PRL, tak jest i teraz. Wiadomo, że to kosztowne przedsięwzięcia, ale naprawdę warto. To nie jest stracony pieniądz. W dodatku na malarstwo zaczęto patrzeć przez pryzmat sprzedaży. Jeżeli ktoś sprzedawał, to był dobry, a jeśli nie sprzedawał, był zły. Dawniej nie było takich rzeczy. Do tego doszła niechęć do malarstwa, bo najważniejsza miała być sztuka nowoczesna. Ton narzuciła grupa sprzyjająca postmodernizmowi i postmodernistycznym hasłom wykreślającym w ogóle malarstwo. Narobiło to u nas dużo szkody, inaczej niż na przykład w Anglii czy Francji, gdzie równocześnie był i postmodernizm, i wszystko inne. Zawsze w historii były takie momenty, kiedy jedna sztuka dominowała nad innymi. Przeżyłem już kilka razy obwieszczenie, że malarstwo w ogóle się skończyło. Po raz pierwszy zdarzyło się tak po taszyzmie, drugi – kiedy zaczął się konceptualizm i wyraźnie powiedziano, że koniec ze wszystkim, co jest rzemiosłem, bo liczy się tylko to, co w głowie. Ale nawet wtedy te poglądy nie były szkodliwe dla malarstwa. A teraz zrobiła się szkoda. I to spora, bo przez ładnych kilka lat zostało zahamowane normalne rozszerzanie sztuki, całej sztuki. W tej chwili, według mnie, sytuacja nie do końca jest jasna. Są jakieś grupy artystów mających jednak poczucie misji – tak bym to nazwał. No i są tacy, którzy popadli w ten postmodernistyczny kłopot.
W jakim celu założył pan fundację swojego imienia, która ma siedzibę w centrum Warszawy?