O tym, że poparcie dla władzy się kupuje, wiedzieli już Rzymianie, ale faktem jest, iż PiS jako pierwszy po 1989 roku zastosował to na tak szeroką skalę i ubierając w tak zgrabną aksjologię. Zgrabną na tyle, że dziś żaden polski polityk o zdrowych zmysłach nie powie, iż 500+ to szkodliwe rozdawnictwo i polityczny błąd. Mówią to biznesmeni, mówią niektórzy z ekspertów, ale dominująca narracja raczej wspiera ten program jako formę przywracania sprawiedliwości społecznej. Nawet liberałowie tłumaczą, że patologie Trzeciej Rzeczypospolitej wykluczyły pewne grupy z kręgu beneficjentów przemian i trzeba je wesprzeć finansowo (ciekawe, że w tej narracji cel demograficzny prawie nie istnieje).
Dlaczego jednak 500 zł na drugie i kolejne dziecko, a nie na przykład 750 albo 1500 na każde? Tego nie wie nikt poza specami od budżetu, którzy wyliczyli, że właśnie taką kwotę państwo jest w stanie wytrzymać. Wniosek? Nie chodzi tu o żadną sprawiedliwą rekompensatę, ale o arytmetycznie skalkulowaną dotację do budżetów domowych wyborców, która ma na celu zapewnienie ich lojalności. Podobny cel ma projekt 300+, czyli wyprawek szkolnych. Znów w ruch poszły partyjna kreatywność i kalkulatory w Ministerstwie Finansów. Kolejna czysta gotówka wstrzyknięta do portfeli Polaków ma przypomnieć, że ta władza nie składa pustych obietnic, tylko daje konkretne pieniądze, więc warto na nią głosować.
Ta sama logika pomaga rozwiązać dylemat braku gotówki dla protestujących opiekunów niepełnosprawnych. Realizacja ich żądań byłaby o niebo łatwiejsza, gdyby wprowadzić niewysoki próg dochodowy w programie 500+, wyłączając z niego najbogatszych. Te pieniądze z nawiązką wystarczyłyby dla niepełnosprawnych, ale takie rozwiązanie nie mieści się w logice populizmu rozdawnictwa. Po pierwsze, zmiana naruszyłaby integralność celu wyborczego (ci, którym odebranoby 500+, obróciliby się przeciw rządowi), a po drugie, rodziny niepełnosprawnych tworzą grupę zbyt mało znaczącą w statystyce głosowań, by był sens kupować ich głosy. Na dodatek uległość wobec jednych mogłaby się skończyć roszczeniami innych upośledzonych grup; cóż, idealna sprawiedliwość wyrównawcza – jak pamiętamy z PRL – nie jest możliwa nawet w komunizmie. Zawsze ktoś ma uzasadnione roszczenia.
I na tym właśnie polega ślepa ścieżka tej formy populizmu. Rząd, budując swój cel wyborczy, najpierw rozda, co może, a potem albo ugnie się pod kolejnymi żądaniami i państwo zbankrutuje, albo odda władzę tym, co obiecują lepiej i więcej. Rząd Prawa i Sprawiedliwości nie jest w stanie obronić się przed tą prawidłowością. Żaden rząd sobie z tym nie poradzi.
Ale jest i druga strona tej formy populizmu, która często jej towarzyszy i na niej żeruje. To populizm łatwej i szybkiej alternatywy, który usiłuje zagospodarować uwagę i głosy przeciwników. Tych ostatnich tworzą nie tylko poszkodowani, wypchnięci poza margines rozdawnictwa rządzących. To również przeciwnicy ideowi, racjonalni krytycy, frustraci i ci, którym brak cierpliwości. Przygnieceni siłą polityczną sprawujących władzę, szukają szybkich i natychmiastowych rozwiązań i w tej pogoni za panaceum dają się zwodzić nowym populistom. A ci nowi, o ile są sprawni i wiarygodni, są w stanie zdobyć poparcie nawet obietnicą gruszek na wierzbie.