Na razie w Polsce wszyscy tak panicznie boją się eutanazji i rozmaitych oskarżeń o nią, że bardzo trudno jest prowadzić rzetelną dyskusję na temat uporczywej terapii. A właśnie należy jak najwięcej na ten temat dyskutować i na każdym kroku ucinać spekulacje, że to jakieś działania eutanatyczne. Medycyna się posunęła do przodu, a świadomość społeczna nie.
Pierwszy powszechnie używany respirator skonstruowano w 1928 r., więc mieliśmy prawie sto lat, by się z tym problemem uporać.
Jeden z profesorów z wcześniej wspomnianej komisji opowiadał, że dawniej nie było takich etycznych dylematów, bo respiratory regularnie się psuły, nie było następnego, więc pacjenci w końcu umierali. Siła wyższa. A dziś respiratory są o wiele lepsze, prąd nie wysiada, więc możemy utrzymywać ludzi przy życiu latami. Zapędziliśmy się w ślepy zaułek. Nie wiemy, kiedy powiedzieć „stop" i dać pacjentowi w spokoju umrzeć, a rodzinie pogodzić się ze stratą.
Mieliśmy dawniej taki przypadek w Holandii, że kobieta zapadła w śpiączkę po cesarskim cięciu. Błąd anestezjologa. I trzymano ją w stanie wegetatywnym przez 15 lat! Wiadomo było, że nie ma żadnej aktywności, która dawałaby nadzieję, że jej mózg może się jeszcze odrodzić, ale nie wiedziano, co z nią zrobić.
Zatem w Holandii, która dziś na wszystko ma procedury, łącznie z legalną eutanazją, jeszcze nie tak dawno uporczywa terapia też była tematem tabu?
Naturalnie, tylko że już jesteśmy 20 lat dalej. Mieliśmy bardzo dogłębną, rzeczową dyskusję na ten temat, także głośne sprawy, procesy sądowe, kolejne dyskusje... I to kształtuje kulturę medyczną. Bo gdzieś te granice terapii są, tylko trzeba ich szukać.
Lata dyskusji skończyły się legalizacją eutanazji, do czego my w Polsce dojść nie chcemy.
Oczywiście, ale skończyły się też tym, że w wielu przypadkach, kiedy należy podjąć odważną decyzję, nie tylko jeśli chodzi o odłączenie od respiratora, jesteśmy w stanie ją podjąć. Podczas gdy w Polsce wielkie poruszenie wywołuje nawet sedacja paliatywna.
Czyli wprowadzenie pod koniec życia pacjenta w śpiączkę, by nie odczuwał bólu.
Mamy obowiązek leczyć cierpienie. I mamy sposoby na to, by je zmniejszać – w ostatnich godzinach życia czy dniach. W Polsce robi się to bardzo rzadko, więc pacjenci bardziej cierpią.
I to nie jest otwieranie furtki dla eutanazji?
W większości krajów dyskusja na temat uporczywej terapii i leczenia cierpienia nie doprowadziła wcale do legalizacji eutanazji, np. w Anglii. Holandia czy Belgia są wyjątkami, a nie regułą. Dyskusja na temat odpowiedniego leczenia paliatywnego jest żywa w wielu krajach, których mieszkańcom, podobnie jak Polakom, eutanazja nie mieści się głowie.
Zwolennicy eutanazji twierdzą, że medycyna paliatywna nie jest w stanie do końca zapobiec cierpieniu.
Rzeczywiście nie jesteśmy Bogiem i nie zawsze potrafimy ukoić cierpienie, ale to nie jest jeszcze przyczyna, byśmy mieli swoich pacjentów uśmiercać. Musimy się rozwijać, szkolić, kształcić młodych lekarzy, uwrażliwiać ich, a nie godzić się z tym, że medycyna jest niedoskonała, i przyznać, że trzeba wprowadzić eutanazję.
Trzeba rozwijać systemy opieki paliatywnej, tworzyć hospicja, szukać nowych rozwiązań, dyskutować – także nad przypadkiem Alfiego Evansa – ale być otwartym na nowe idee i stawiać czoła nowym problemom, a nie odwracać od nich wzrok w obawie, że podważy to nasz światopogląd.
I musimy zmienić podejście do cierpienia?
Na pewno jesteśmy w stanie więcej zrobić dla pacjentów w fazie terminalnej, żeby mniej cierpieli. W Polsce hospicja funkcjonują od wielu lat, ale wciąż jest to system słabo zorganizowany, niedofinansowany, działający trochę na wariackich papierach. A jeszcze poważniejszym problemem jest właśnie brak debaty na ten temat. Naprawdę pod tym względem Polska jest poważnie opóźniona względem reszty świata.
Dużo mówi się o perspektywach, które może otworzyć przed nami rozwój genetyki, ale też mikrotechnologii i robotyki. Nie nadążamy za całą gamą tych nowych wyzwań, nie tylko dotyczących życia i śmierci, ale także tego, kim właściwie jest człowiek, gdzie kończy się człowieczeństwo...
To prawda, że trudno jest nadążyć za tymi wyzwaniami, ale jeszcze trudniej, jeśli samemu nie prowadzi się na ten temat badań naukowych, nie stawia sobie celów ani nie myśli się nad nimi. W Polsce cały czas konsumuje się zachodnie technologie i implementuje rozwiązania, a w zasadzie nie zastanawia się nad ich konsekwencjami. Tymczasem granica życia i śmierci cały czas jest przesuwana.
Może więc ludziom cierpiącym na nieuleczalne dziś choroby warto dać szansę, podtrzymać przy życiu, bo medycyna przyszłości będzie potrafiła im pomóc?
Najczęściej nie ma to sensu. Nie ma co dawać złudnej nadziei, a wystawiać przy tym na cierpienie. Chyba że jest jakaś terapia doświadczalna albo chociaż jakaś w fazie opracowywania. Wtedy można w pewnych sytuacjach zaryzykować. Zresztą w ten sposób często realizuje się postęp w medycynie. Ale jeśli nie ma najmniejszych szans na ratunek, jak było w przypadku Alfiego Evansa, to nie ma co dziecka transportować z jednego kraju do drugiego tylko po to, by jeszcze chwilę potrzymać je pod respiratorem.
Jednak im większy postęp medycyny i technologii, tym po prostu trudniej nam pogodzić się ze śmiercią. Czy to właśnie nie z tego wynikała żarliwa walka państwa Evansów?
Na pewno tak. Wydaje nam się dziś, że wszystko jest kwestią pieniędzy i dostępności nowoczesnej medycyny. Ale w najbogatszych krajach na świecie ludzie też cierpią i umierają. Miliarderzy także. Nie ma mocnych.
Pamiętam, że gdy byłem profesorem na Akademii w Bydgoszczy, była tam pacjentka, 11-letnia dziewczynka cierpiąca na zanik mięśni. Leżała już w domu, podłączona do respiratora, a kości wychodziły jej przez skórę – nawet trudno sobie wyobrazić, jak bardzo musiała cierpieć. Pielęgniarki, które do niej jeździły, w drodze powrotnej do szpitala zatrzymywały się w kościele i modliły, by Pan Bóg „coś z tym zrobił". I Pan Bóg pomógł: wysiadł prąd w domu, respirator przestał działać. Dziewczynkę trzeba było przez pewien czas wentylować ręcznie. Natychmiast przyjechała straż pożarna i podłączyła agregat prądotwórczy. Następnego dnia w gazecie ukazał się artykuł, że dzielni strażacy uratowali chore dziecko.
Pan się z tym nie zgadza?
Musimy dać ludziom szansę umrzeć po ludzku, bez bólu. Musimy się pogodzić z tym, że niektórzy muszą umrzeć, czy mają 100, czy 11 lat.
Ale jeśli lekarze będą mogli rezygnować z leczenia, czy nie podkopie to społecznego zaufania do nich? Sam pan mówił przed pięcioma laty w wywiadzie dla „Plusa Minusa", że po legalizacji eutanazji w Holandii lekarze stracili motywację, by walczyć z cierpieniem pacjentów, że szli na łatwiznę i podsuwali chorym pomysł eutanazji.
Jeśli lekarze będą prawidłowo porozumiewali się z pacjentem i rodziną i informowali ich o dalszych możliwościach prowadzenia terapii, nie decydowali za nich, ale pomagali w podejmowaniu decyzji, to efekt będzie odwrotny: Polacy zaczną im ufać. Jeśli polscy lekarze przestaną się bać otwarcie dyskutować o swoich dylematach z pacjentami i rodziną, ze społeczeństwem, to właśnie wtedy zyskają ich szacunek.
Dziś lekarzom trudno rozmawiać otwarcie o śmierci. Wszystko przez to, że w Polsce jest tak niski poziom debaty publicznej na ten temat. I to dziś pacjenci nie mają zaufania do lekarzy, bo ci muszą kręcić, kluczyć, prowadzić jakieś gierki. I tak jak powiedziałem: to w końcu otworzy furtkę dla eutanazji.
Dr Zbigniew Żylicz (Ben Zylicz) jest propagatorem idei hospicyjnej, profesorem wizytującym Uniwersytetu Rzeszowskiego. Przez wiele lat był dyrektorem medycznym hospicjów w Holandii i w Wielkiej Brytanii. Pracował w hospicjum i na Uniwersytecie w Bazylei w Szwajcarii. Odznaczony przez Królową Niderlandów Beatrix Krzyżem Oficerskim Orderu Oranje-Nassau za zasługi na rzecz rozwoju medycyny i opieki paliatywnej w Holandii.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95