Bajka o orgii, bankructwie, pogrzebie króla i kocie

Mistrzostwo Anglii dla Leicester to chyba najpiękniejsza opowieść w zawodowym futbolu XXI wieku. Być może nawet piękniejsza niż mistrzostwo Europy dla Grecji w 2004 roku.

Aktualizacja: 08.05.2016 00:00 Publikacja: 05.05.2016 13:35

Foto: AFP

Przed rozpoczęciem sezonu bukmacherzy wyceniali szanse Leicester City na zdobycie mistrzostwa w stosunku 5000 do 1. Taki zakład złożyło zaledwie 12 osób, wśród nich 39-letni stolarz z Leicester Leigh Hebert, który za postawione 5 funtów odebrał 25 tys. W Anglii, gdzie kultura hazardu jest wyjątkowo bogata, tak samo wyceniano szansę na to, że Elvis Presley żyje albo że kolejnym prezydentem USA zostanie Kim Kardashian. Nieco wyżej wyceniano jedynie zwycięstwo sir Alexa Fergusona w programie „Taniec z gwiazdami" – być może dlatego, że legendarny trener w tym programie nie występuje. Jednym słowem, mistrzostwo Anglii dla Leicester nie miało prawa się przydarzyć.

Tym bardziej że Premier League to nie tylko jedna z najsilniejszych lig na świecie, ale przede wszystkim najbogatsza. Leicester przed tym sezonem przeznaczył na wzmocnienia 50 mln euro – najwięcej kosztował napastnik Shinji Okazaki, który trafił do Anglii z niemieckiego klubu Mainz za 11 mln. Tymczasem Manchester City sprowadził piłkarzy za łączną sumę 203 mln euro (sam Kevin De Bruyne kosztował 70 mln), a jego sąsiedzi z  Manchesteru United wydali 146 mln. Ponad 100 mln na nowych zawodników przeznaczyły też Liverpool i Newcastle. Na najlepszego piłkarza Premier League w tym sezonie wybrano Riyada Mahreza – obdarzonego bajecznym dryblingiem pomocnika urodzonego we Francji, ale reprezentującego Algierię, który do Leicester został sprowadzony dwa lata temu za 450 tys. funtów.

Tę historię zdążyli już poznać kibice w całej Europie. Ale przecież każda bajka musi mieć swój początek. Ta zaczęła się niespecjalnie szczęśliwie, gdyż trudno za szczególnie bajkową uznać orgię z prostytutkami w hotelowym pokoju w Tajlandii, która miała miejsce latem ubiegłego roku. Orgię zarejestrowaną kamerą w telefonie. Nagranie z trzema zawodnikami Leicester, którzy poniżają i rasistowsko wyzywają tajskie prostytutki, szybko znalazło się w internecie. Jednym z piłkarzy był 23-letni obrońca James Pearson – zbieżność nazwisk z trenerem Nigelem Pearsonem nieprzypadkowa. James jest synem szkoleniowca. Pearson senior to legenda Leicester, pod jego wodzą zespół cudem w poprzednim sezonie uratował się przed spadkiem z Premier League, a teraz odbywał tournée „dziękczynne" po Tajlandii – kraju właściciela klubu Vichaia Srivaddhanaprabha.

Zbawca Lineker

Trzech zawodników z Pearsonem juniorem na czele natychmiast zostało z klubu wyrzuconych. Stosunki między trenerem a właścicielami były napięte już od jakiegoś czasu, po tajskim incydencie stały się jednak nieznośne. Dzień przed początkiem sezonu Pearson pożegnał się z klubem. Pierwszym kandydatem na następcę był Martin O'Neill, ale fanatyk procesów seryjnych morderców, który czas wolny spędza w salach sądowych i na czytaniu fachowej literatury, nie dogadał się z tajskim właścicielem. Mówiono o Davidzie Moyesie, wymieniano inne kandydatury, a gdy klub ogłosił, że nowym szkoleniowcem zostanie 64-letni Włoch Claudio Ranieri, mało kto przewidywał, że dotrwa do końca sezonu. Ranieri prowadził w swojej bogatej karierze kilka wielkich klubów – z Chelsea czy Interem Mediolan na czele – i nigdy nie zdobył mistrzostwa. Kibice i fachowcy nie mogli przede wszystkim uwierzyć, że Leicester pozbywa się tak oddanego mu człowieka jak Pearson – trenera, który tyle dla klubu zrobił, trwał przy nim w najgorszych chwilach. Tak naprawdę początkiem tej bajki mogłaby być nie orgia w Tajlandii, ale bankructwo, a przynajmniej jego widmo.

Leicester City FC został założony w 1884 roku. Nigdy nie zdobył mistrzostwa Anglii, w całej swojej historii rozegrał zaledwie osiem spotkań (cztery dwumecze) w europejskich pucharach. Największe sukcesy to trzykrotne zdobycie najmniej wartościowego z angielskich tytułów – Pucharu Ligi, po który piłkarze Leicester sięgali w 1964, 1997 i 2000 roku. Dwa lata po ostatnim triumfie klub stanął na krawędzi bankructwa. Tak typowe dla tego biznesu życie na kredyt i nakręcająca się spirala długów spowodowały, że Leicester miał upaść. Powstał zarząd komisaryczny, ale na szczęście pojawiło się konsorcjum z Garym Linekerem na czele, które przejęło klub.

Lineker nie pojawia się w tej bajce przypadkiem. To do dziś – mimo mistrzowskiej drużyny Ranieriego – najsłynniejszy piłkarz, jaki kiedykolwiek zakładał niebieską koszulkę z lisem w herbie. Urodził się w Leicester i jest nie tylko wychowankiem klubu, ale przede wszystkim kibicem. Po raz pierwszy poszedł na mecz z ojcem i dziadkiem, gdy miał siedem lat – w 1967 roku. W barwach Leicester wystąpił w 216 meczach (w latach 1978–1985), strzelając 103 bramki. Gdy jego ukochana drużyna stanęła na skraju bankructwa, on i biznesmeni zgromadzeni wokół niego wyłożyli 5 mln funtów, by LCFC nie musiał ogłaszać upadłości. Z czasem nowym właścicielem został pochodzący z Serbii amerykański biznesmen Milan Mandarić, który specjalizował się w skupowaniu upadających klubów piłkarskich. W swoim CV miał już belgijski Charleroi, francuskie Nice, a także Portsmouth. Z kolei po Leicester przejął na chwilę Sheffield Wednesday. Dziś Mandarić jest właścicielem słoweńskiej Olimpii Lublana.

Zaczęły się jednak lata chude, a najniższym punktem był spadek w 2008 roku do League Two, czyli na trzeci poziom angielskiej piłki – po raz pierwszy w historii. To wtedy zatrudniono w Leicester Nigela Pearsona. Lisy tylko rok grały w League Two – między listopadem 2008 a marcem 2009 roku nie przegrały w 23 kolejnych spotkaniach, ustanawiając rekord klubowy. Awans do Championship (czyli do drugiej ligi) został przypieczętowany w kwietniu zwycięstwem nad Southend 2:0. W Championship beniaminek pod wodzą Pearsona utrzymywał się w czołówce tabeli. Zagrał nawet w play-offach o awans do Premier League, ale w rzutach karnych lepsze okazało się Cardiff City. To wtedy pękło coś między Pearsonem a Mandariciem. Biznesmen na jeden z meczów zaprosił portugalskiego trenera Paulo Sousę, którego oprowadził po stadionie i ośrodku treningowym. Pearson powiedział tylko, że widzi, co się święci, latem 2010 roku spakował zabawki i odszedł, a nowym szkoleniowcem został Portugalczyk.

By klub mógł awansować do Premier League i znów rywalizować z największymi w Anglii, musiały się wydarzyć dwie rzeczy. Po pierwsze, Mandarić – zgodnie ze swoim modelem biznesowym: kupić w momencie kryzysu, wyprowadzić na prostą i sprzedać z zyskiem – musiał się pozbyć akcji klubu. Od trzech lat głównym sponsorem Leicester była już tajska firma, potentat w branży sklepów wolnocłowych King Power. Mandarić dogadał się z właścicielem i założycielem firmy Vichaiem Srivaddhanaprabhą i sprzedał mu swoje udziały za 39 mln funtów. Po drugie, do klubu musiał wrócić Pearson. Stało się to w listopadzie 2011 roku, gdy zespół zajmował 12. miejsce w tabeli Championship. Sezon później były kolejne przegrane play-offy, aż w końcu w sezonie 2013/2014 Lisy zajęły pierwsze miejsce w tabeli i już nie musiały się bić w wyniszczających barażach, tylko wywalczyły bezpośredni awans.

W ten sposób bajka zbliża się do momentu, o którym tyle już napisano, czyli beznadziejnego sezonu w Premier League i cudem unikniętego spadku. W Anglii ligę zwykle opuszcza ten, kto zajmuje ostatnie miejsce w tabeli w święta Bożego Narodzenia. W grudniu 2014 roku tym klubem był Leicester prowadzony przez tracącego zimną krew, duszącego swoich zawodników i wdającego się w ciągłe utarczki z sędziami Pearsona. Wcześniej tylko dwa razy w historii Premier League zdarzyło się, by drużyna trzymająca czerwoną latarnię w święta nie spadła. Od sezonu 2014/2015 i wielkiej ucieczki Leicester są już trzy takie przypadki. Później było tournée po Tajlandii, orgia, zwolnienie Pearsona i zatrudnienie człowieka, który kilka miesięcy wcześniej został przegnany z posady selekcjonera reprezentacji Grecji po porażce z Wyspami Owczymi, czyli Ranieriego.

To wciąż jednak mało bajkowy początek. Może więc należy zacząć od Ryszarda III? Cztery lata temu grupa studentów archeologii z Uniwersytetu w Leicester znalazła szkielet i podejrzewano, że może to być resztka po ostatnim królu Anglii z dynastii Yorków, bohaterze dramatu Williama Szekspira. Ryszard III zginął w 1483 roku w bitwie pod Bosworth, która zakończyła wojnę dwóch róż. We wrześniu 2012 roku po przestudiowaniu map z tego okresu ustalono, że miejsce pochówku króla znajduje się na parkingu miejskim zbudowanym na terenie, gdzie niegdyś był kościół Greyfriars. Po kilkuletnich badaniach, między innymi analizie DNA, okazało się, że odnaleziono ostatniego Yorka.

Postanowiono go pochować ponownie, tym razem już z pełnym ceremoniałem należnym koronowanej głowie. Jako miejsce pochówku ustalono katedrę w Leicester, chociaż nie brakowało głosów, że ostatni z dynastii powinien spocząć w mieście York.

Pogrzeb odbył się 26 marca 2015 roku, gdy Leicester City zamykał tabelę Premier League. Kiedy jednak Ryszard III w końcu spoczął w katedrze, rozpoczął się niesamowity marsz. W sześciu następnych meczach piłkarze Pearsona wygrywali, 18 kwietnia opuścili ostatnie miejsce, tydzień później wygrzebali się ponad strefę spadkową. W ostatnich ośmiu meczach wygrywali siedem razy, tylko raz bezbramkowo zremisowali.

„Ding dong!"

Gdy ogłoszono, że Ranieri zostanie nowym trenerem Lisów, Gary Lineker napisał na swoim twitterowym profilu: „Ranieri? Naprawdę?". Kiedy Leicester w grudniu był na pierwszym miejscu w tabeli, Lineker, który prowadzi w telewizji BBC program podsumowujący kolejkę ligową „Match of the day", zadeklarował (ponownie na Twitterze), że jeśli Lisy zdobędą tytuł, pierwszy odcinek w przyszłym sezonie poprowadzi w samej bieliźnie. Jak później przyznawał „Guardianowi", składając tę deklarację, wciąż nie wierzył, że ta bajka może się skończyć happy endem.

Zawodnicy Ranieriego mistrzostwo zdobyli przed telewizorami – a konkretnie przed jednym telewizorem w domu chłopaka, o którym Hollywood będzie kręcić film, czyli Jamiego Vardy'ego. Napastnik, który na początku sezonu pobił rekord, strzelając 13 goli w 11 meczach z rzędu, urządził w domu imprezę, podczas której koledzy oglądali spotkanie Tottenhamu z Chelsea. Jakikolwiek inny wynik niż zwycięstwo Spurs dawał Lisom pierwszy w historii tytuł. Ranieri nie był z piłkarzami w domu Vardy'ego. Wcześniej tego samego dnia poleciał do Włoch, by spotkać się ze swoją 96-letnią mamą. Rozbrajająco przyznawał: – Jeśli zdobędziemy tytuł, będę ostatnią osobą w Anglii, która się o tym dowie. Akurat w porze meczu Tottenhamu z Chelsea będę leciał z powrotem do Wielkiej Brytanii.

Ranieri nie jest do końca poważnie traktowany ani przez media, ani przez kibiców. Uchodzi za sympatycznego starszego pana – talizman przynoszący szczęście. Włoch nie mówi płynnie po angielsku, a niektóre z jego wystąpień podczas konferencji prasowych stały się natychmiast przebojami na YouTubie. Rekordy oglądalności bije filmik, w którym Ranieri odpowiada na pytanie jednego z dziennikarzy, mówiąc: „Ding dong! Jesteśmy w Lidze Mistrzów".

Lekceważenie Włocha nie ma jednak żadnych merytorycznych podstaw. To Ranieri wszystkie wady swoich piłkarzy przemienił w atuty. Z zespołu, który nie umiał konstruować ataków, uczynił zabójczą maszynę do kontr. Kult posiadania piłki w ostatnich latach może nieco osłabł, znów zaczęto doceniać szybki bezpośredni futbol, ale Ranieri wzniósł Leicester na zupełnie inny poziom. Jego zespół w ogóle nie jest zainteresowany prowadzeniem gry – jedyne, co się liczy, to jak najszybsze przerwanie akcji przeciwnika i celne podanie do wybiegającego na pozycję Vardy'ego.

Kante posprząta

Truizmem w sporcie jest ciągła mowa o drużynie i kolektywie, ale w naszpikowanej gwiazdami Premier League najbardziej niespodziewany triumf ostatnich lat – a być może i wszech czasów – święcił właśnie zespół. Oczywiście w trakcie sezonu zaczęto zwracać uwagę na poszczególnych piłkarzy. W głowach zawrócił wszystkim Vardy, który jeszcze niedawno amatorską grę w piłkę łączył z pracą w fabryce protez medycznych. Grywał wtedy z założoną na nogę opaską GPS, codziennie o 18 musiał się meldować na komisariacie. Była to kara za pobicie – pewnie gdyby poszedł do więzienia, nie byłoby historii Leicester.

„70 procent globu pokrywa woda, a resztę N'Golo Kante" – w ostatnich miesiącach internet jest pełen podobnych form podziwu dla tytanicznej pracy, jaką wykonuje Francuz sprowadzony przed sezonem za 4,5 mln funtów. Gdy zdjęcia piłkarzy Leicester świętujących triumf w domu Vardy'ego obiegły świat, natychmiast zaczęły się komentarze w stylu: „Można być spokojnym, że Kante po wszystkich posprząta".

Zdarzali się mistrzowie, którzy szokowali Anglię, ale to, co zrobili Ranieri i Leicester, przyćmiewa chyba nawet dokonania Briana Clougha, który z Nottingham Forest najpierw wywalczył awans do pierwszej ligi, wygrał ją, a następnie dwukrotnie sięgnął po Puchar Europy. Historia Clougha i jego zespołu wydarzyła się bowiem w czasie zaprzeszłym – na przełomie lat 70. i 80., gdy futbol był jeszcze sportem, a nie show-biznesem, gdzie role rozpisane są w zależności od siły portfela.

Prawdziwy test dla Leicester przyjdzie teraz. Czy latem zespół zostanie rozkupiony przez bogatszych, choć tylko z kontraktu telewizyjnego klub dostanie ponad 100 mln funtów i stać go będzie na podwyżki dla zawodników? Czy niedoświadczeni piłkarze i ich doświadczony trener będą umieli połączyć próbę obrony tytułu z występami w Lidze Mistrzów?

W tym sezonie nie tylko nie męczyli się rywalizacją w Europie, ale szybko odpadli też z Pucharu Anglii i Pucharu Ligi. O tyle szkoda, że były to jedyne rozgrywki, w których brał udział Marcin Wasilewski – w Premier League dostał szansę tylko w dwóch meczach. Ale Polak i tak medal dostanie. Wystarczy rzut oka na zdjęcia z imprezy u Vardy'ego, by zobaczyć, jak ważną postacią w szatni jest Wasilewski.

Jak Europa długa i szeroka trwają próby znalezienia odpowiedniej metafory, która opowiedziałaby, co to znaczy, że Leicester wygrał ligę. Angielski komik Mark Steel powiedział, że starał się wytłumaczyć to swoim widzom następująco: „To jak wygrać Grand National, jadąc na kocie". Grand National to jedna z najsłynniejszych gonitw końskich w Anglii.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Przed rozpoczęciem sezonu bukmacherzy wyceniali szanse Leicester City na zdobycie mistrzostwa w stosunku 5000 do 1. Taki zakład złożyło zaledwie 12 osób, wśród nich 39-letni stolarz z Leicester Leigh Hebert, który za postawione 5 funtów odebrał 25 tys. W Anglii, gdzie kultura hazardu jest wyjątkowo bogata, tak samo wyceniano szansę na to, że Elvis Presley żyje albo że kolejnym prezydentem USA zostanie Kim Kardashian. Nieco wyżej wyceniano jedynie zwycięstwo sir Alexa Fergusona w programie „Taniec z gwiazdami" – być może dlatego, że legendarny trener w tym programie nie występuje. Jednym słowem, mistrzostwo Anglii dla Leicester nie miało prawa się przydarzyć.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Kobiety i walec historii