Bartek Sabela: Afronauci. Z Zambii na księżyc

Stojąc na szczycie Chingwele Hill w Lusace, unosił włócznię i celował ostrzem w Księżyc. A potem brał zamach i z całych sił ciskał nią w Srebrny Glob.

Publikacja: 07.04.2017 17:00

Mukuka Nkoloso, jeden z niedoszłych afronautów, w swym domu w Lusace. „Spójrz na to drzewo. Ponieważ

Mukuka Nkoloso, jeden z niedoszłych afronautów, w swym domu w Lusace. „Spójrz na to drzewo. Ponieważ je widzę, mogę do niego dojść. Tak samo jest z Księżycem” – mawiał jego tato, Edward Mukuka Nkoloso, który wierzył, że jego kraj wyśle rakietę w kosmos.

Foto: Fotorzepa/ Bartek Sabela

Mukuka Nkoloso przyszedł do mojego biura – zaczyna cichym, ledwo słyszalnym głosem Sikota Wina. Widzę, że wspomnienia o Nkoloso sprawiają mu radość. – Stanął w drzwiach, zastanowił się chwilę i powiedział: „Sikota, nie uważasz, że my też byśmy mogli dokonać tego, co robią teraz biali?". „O co dokładnie ci chodzi?", spytałem. „No o ten cały wyścig kosmiczny", odparł. Roześmiałem się głośno. Nigdy by mi to nie przyszło do głowy! Owszem, słyszałem o tym, że Amerykanie próbują wysłać człowieka na Księżyc. Powiedziałem mu: „Nie wydaje ci się, Mukuka, że my tutaj mamy wiele ważniejszych spraw na głowie niż lądowanie na Księżycu? Na przykład musimy wyzwolić nasz kraj! Wycieczka na Księżyc może poczekać". Nie wyglądał na przekonanego, wręcz przeciwnie. Powtarzał: „Nie, nie, musimy pokazać białasom, że my też potrafimy, że możemy to zrobić tutaj, w Lusace!". Spytałem zatem, gdzie chce zacząć, bo byłem przekonany, że żartuje. A on mi na to: „Właśnie dlatego do ciebie przychodzę, Sikota, jeśli się zgodzisz, to zacząłbym trenować ludzi tu, na wzgórzu".

Biuro UNIP [partii rządzącej w Zambii od 1964 do 1991 roku – red.], w którym pracował Sikota Wina, znajdowało się wtedy w czarnej dzielnicy Matero. Za nim wyrastało niewielkie, porośnięte buszem wzniesienie.

– On naprawdę wierzył, że to jest możliwe – mówi Sikota Wina. – To dawało nadzieję. Jego przesłanie było bardzo proste i porywające: możemy robić wszystko to, co biali, nawet tu, w Zambii. Z Lusaki do Ameryki. Z Lusaki nawet na Księżyc.

Znalazłem to wzgórze. Zresztą jedyne w okolicy Lusaki. Wszędzie dokoła płasko po horyzont, a pośrodku dzielnicy Matero ni stąd, ni zowąd wzgórze. Niewielkie, choć w tym krajobrazie wystarczająco wyraźne.

Lusaka była przez lata miastem dla białych. Zbudowano ją na początku XX wieku i wkrótce przejęła od Livingstone funkcję stolicy Rodezji Północnej. Z czasem Brytyjczycy pozwolili czarnym osiedlać się w mieście, ale z początku wyłącznie na odległych północno-wschodnich rubieżach. Tak powstało Matero, całe czarne, całe zastawione małymi chatami z dachami z blachy falistej. Szybko zaludniło się, rozrosło się, wypączkowały z niego dzielnice jeszcze większej biedy, jak George, Chunga czy Lilanda. Matero to morze afrykańskich slumsów z jedyną falą, jaką jest wzgórze Chingwele Hill, również gęsto porośnięte małymi domkami. Naturalną koleją rzeczy Matero stało się matecznikiem czarnego ruchu oporu. Tu mieszkała większość działaczy i polityków, tu siedzibę miały partie i organizacje tworzone przez czarnych, tu nie zaglądała kolonialna policja. U podnóża Chingwele Hill, w domu jak wszystkie inne dokoła, znajdowało się również biuro UNIP.

Z Chingwele Hill Lusaka wygląda niemal ładnie. Zwłaszcza o zachodzie słońca, które powoli chowa się za domami na krańcu wzgórza. Niemal malowniczo, niemal urokliwie. Gęsta roślinność przysłania hektary czarnej biedy, rozpuszczony we mgle horyzont rysuje się linią wieżowców Cairo Road, a odległy szum miasta zdaje się miłą melodią kończącego się dnia. Nawet ptaki słychać na Chingwele Hill. Zresztą z zachodzącym słońcem wszystko wygląda ładnie. Nawet pobliskie wysypisko śmieci nabiera intensywnych kolorów, a rozsypujący się Stadion Niepodległości, szczerzący się pustymi betonowymi trybunami, zyskuje romantyczny wdzięk. Chingwele Hill to takie miejsce, do którego przychodzi się, gdy nie ma co robić. Wtedy można posiedzieć na murku, w cieniu potężnych, zardzewiałych zbiorników wody pogapić się na miasto. Albo wypić kilka piw, wypalić jointa i pogadać z kumplami. Lub umówić się na randkę z dziewczyną z sąsiedztwa. Krajobraz zmusza do refleksji. Na chwilę można znaleźć się ponad brudem Lusaki, a jednocześnie nie tracić jej z oczu. Taka zmiana perspektywy, chwilowe oddalenie, ale nie zerwanie. Chingwele Hill musiało być świadkiem wielu wspaniałych momentów, nagłych uniesień, wybuchów emocji. Zapewne miłości, pewnie nierzadko też zazdrości czy nienawiści. Pewnie kilka osób dostąpiło tu oświecenia, bo ludzie przychodzą się tu modlić, jak młody człowiek stojący nieopodal mnie, który w modlitewnym szale wyrzuca z siebie prośby i przyrzeczenia. Domyślam się, że na Chingwele Hill zrodziło się również wiele małych i wielkich pomysłów. Tych codziennych, zwykłych, i tych poważnych, na całe życie.

– Czego tu szukasz?

W moją stronę zmierza postawny mężczyzna z pobliskiego domu. Wcale nie wygląda na przyjaźnie usposobionego. Dziś Matero to wylęgarnia przestępców, zła okolica.

– Wiesz, że z tego wzgórza, tu, gdzie mieszkasz, miała polecieć rakieta? – odpowiadam.

Facet przystaje.

– W Kosmos – dodaję – na Księżyc.

Facet zatrzymuje się i zawraca do domu.

Chcę stąd uciec

Nie wiem, gdzie Mukuka Nkoloso wpadł na swój pomysł. Ale lubię sobie myśleć, że wydarzyło się to właśnie na Chingwele Hill. Bo Księżyc z Lusaki jest blisko. Teraz właśnie wstaje, żegnając umykające słońce. Zachęca, zaprasza, kusi, by po niego sięgnąć, usiąść na jego krawędzi i spojrzeć z góry na tonące w coraz dłuższych cieniach miasto. Zwłaszcza dziś, gdy jest w pełni, i to tej niezwykłej, bo znajduje się w perygeum, czyli najbliżej Ziemi. Wielki jak dynia, jak ogromna bombka na choince. Wstaje na zachodzie, zawadza o dachy i kominy, przedziera się przez drzewa i wieżowce Cairo Road. Jest niewiele dalej niż na wyciągnięcie ręki. A dziś w wyjątkowym towarzystwie. Nad nim Uran, a po przeciwległej stronie nieba na spotkanie wybiegają kolejno Wenus, Mars i Jowisz. Wysoko w zenicie wszystkich wita Orion, z niezwykle jasnym Rigelem u dołu szaty. Orion mierzy łukiem w nadbiegającego Byka, któremu w oku błyska gwiazda Aldebaran. Na szczęście wojownik ma przy sobie wiernego Wielkiego Psa, z Syriuszem, najjaśniejszą gwiazdą na niebie, niczym mokrym psim nosem. Wszyscy oni, tak jak ja, przyszli podziwiać Księżyc. Dziś widać każdy krater, każdą górę, każde wypełnione pyłem morze. Jakie piękne nazwy mają księżycowe morza. Morze Przesileń, Żyzności, Jasności, Nektaru, Chmur, Deszczów. Jakby nazwy te nadawała jakaś inna, nieziemska cywilizacja. I tylko jeden Ocean Burz, groźny, złowrogi, tak dla równowagi. Dlaczego Księżyc się nie obraca, czemu pokazuje nam tylko swoją jedną stronę? Czy jego niewidoczna strona pokryta jest morzami Zmartwień, Głodu, Zawiści i Cierpienia?

Mukuka Nkoloso nie był pierwszym Afrykaninem, którego fascynował Księżyc – rozpalał on wyobraźnię afrykańskich ludów od dawna. Ponoć ludzie z dynastii Rozwi, plemienia Szona, zamieszkujący tereny dzisiejszego wschodniego Zimbabwe, w swojej ambicji i brawurze chcieli sięgnąć po niego i zdjąć go z nieba. Pyszny książę Chirisamhuru, syn króla, by przypodobać się ojcu, rozkazał zbudować ogromną wieżę na jednym z okolicznych wzgórz. Księżyc, w języku Rozwi Ndiro Chena, miał być podarkiem dla króla i zastąpić talerz używany przy szamańskich rytuałach. Plany pokrzyżowało zazdrosne Słońce, które spaliło drewnianą konstrukcję.

Bemba wierzą, że ich przodkowie przyszli z nieba, z Kosmosu. Mukulumpe Mubemba, potężny wojownik, był wodzem plemienia Luba zamieszkującego tereny południowo-wschodniego Konga, rejony dzisiejszej prowincji Katanga. Pewnego dnia na dwór Mukulumpe dotarła wiadomość, że w okolicznych lasach widziano piękną kobietę o uszach wielkich i cienkich niczym u słonia. Mukulumpe, nie czekając ani chwili, sam ruszył na spotkanie nieznajomej. Gdy stanęli naprzeciw siebie, kobieta wypowiedziała swoje imię: Mumbi Mukasa. Na pytanie, skąd pochodzi, wskazała na niebo i dodała, że jest królową Klanu Krokodyli. Mukulumpe od razu zakochał się w kobiecie o wielkich uszach, a ona wkrótce urodziła mu trzech synów: Katongo, Chiti, Nkole, i córkę Chilufyę. Boskie pochodzenie matki intrygowało synów do tego stopnia, że gdy dorośli, postanowili zbudować wielką wieżę, by ich matka mogła wrócić do swojego niebiańskiego domu. Niestety, ogromna budowla runęła z wielkim hukiem i pogrzebała w ruinach wielu poddanych wodza. Mukulumpe był wściekły. Wygnał żonę z domu, a niepokorne dzieci kazał uwięzić w wieży. Jednak Katongo, Chiti, Nkole i Chilufya uciekli przed gniewem ojca i po długiej tułaczce osiedlili się na rozległych równinach nad rzeką Chambeshi w dzisiejszej Zambii. Doprowadził ich tam tajemniczy mędrzec Luchele Nganga, którego skóra była zupełnie biała. (Katoliccy misjonarze, którzy przybyli na ziemie Bemba kilkaset lat później, usłyszawszy tę legendę, tłumaczyli tubylcom, że Luchele Nganga był zapewne pierwszym Europejczykiem, wysłannikiem nowego boga. W ten podstępny sposób udało im się wykorzystać legendę, by zbudować własny autorytet). Luchele był wędrownym prorokiem, któremu niektóre podania również przypisują niebiańskie pochodzenie. Chiti wkrótce spotkał piękną kobietę, Chilimbulu, której skóra pokryta była niezwykłymi tatuażami. Miłość półboskiego Chitiego do autochtonki Chilimbulu w symboliczny sposób połączyła wędrowców Klanu Krokodyli i tubylców. Niestety, płomienne uczucie stało się zgubą dla kochanków. Chilimbulu bowiem była żoną lokalnego myśliwego o imieniu Mwase, który odkrywszy gorący romans, w porywie złości zabił Chitiego zatrutą strzałą. To nie skończyło spirali miłości, zazdrości i śmierci. Nkole wkrótce pomścił śmierć brata, zabijając Mwase oraz jego urodziwą żonę. Zachował jednak piękną, pokrytą tatuażami skórę Chilimbulu, która uwiodła jego brata. Ta skóra stała się najświętszą królewską relikwią Klanu Krokodyli – babenye – zapewniającą żyzność ziemi i płodność ludzi. Jej posiadanie było oznaką władzy każdego przyszłego wodza, który od tej pory będzie nosił imię Chitimukulu – Wielkie Drzewo. Miejsce w którym zostali pochowani Chiti, Mwase, Chilimbulu, a potem także Nkole – Mwalule – gdzieś w rejonie dzisiejszego Chinsali, było odtąd duchowym centrum ludu Bemba. Półboscy Chiti i Nkole stali się częścią ziemi, na którą przybyli. Ich pochówek w metaforyczny sposób połączył niebiański Klan Krokodyli z powrotem z ziemią. Duchy zstąpiły na ziemski padół, boski pierwiastek dotknął mokrej, brudnej ziemi. W ten sposób Klan Krokodyli otrzymał duchową legitymację, by władać ziemią i niebem ponad nią.

Wieś, w której urodził się Edward Mukuka Nkoloso, leży w samym sercu dawnego królestwa Bemba. Nkoloso zapewne znał legendę o Klanie Krokodyli i jego półboskich założycielach. Czy była dla niego inspiracją? Czy jak Chiti, Nkole, Katongo i Chilufya zapragnął w śmiały i bluźnierczy sposób wrócić do miejsca, z którego przybyli jego praprzodkowie? W jednym z wywiadów mówił: „Chcę stąd uciec. Zbyt wiele pokoleń umarło już na tej ziemi. Ja chcę spocząć tam".

Gdy stoję na Chingwele Hill, znów mam przed oczami rycinę z dziewiętnastowiecznej L'Atmosphere: Météorologie Populaire francuskiego astronoma Camille'a Flammariona. Obraz, choć wcale nie pochodzi ze średniowiecza i najpewniej jest dziełem autora książki, ilustruje ten fragment tekstu: „Pewien misjonarz z czasów średniowiecza mówi nam, że w jednej ze swych podróży w poszukiwaniu ziemskiego raju dotarł do horyzontu, gdzie spotykały się ze sobą ziemia i niebo. Odkrył tam pewne miejsce, gdzie nie były one ze sobą połączone, i zgiąwszy się wpół, przeszedł pod sklepieniem niebios".

Czy ta dziura była pomyłką, niedoróbką boskiego krawca, który zapomniał w tym miejscu zszyć niebiosa z ziemskim padołem? Czy jednak szansą, przejściem pozostawionym celowo, by kiedyś mógł je odnaleźć jakiś niestrudzony naukowiec? Może ta szczelina znajdowała się właśnie tu, w Lusace?

Domyślam się, że Mukuka Nkoloso nigdy nie słyszał o Flammarionie, nigdy też nie czytał jego dzieł. Ale ponoć można go było zobaczyć, jak w nocy stoi sam na Chingwele Hill, zupełnie jak średniowieczny astronom, który właśnie doszedł do krańców świata i nieśmiało wystawia głowę poza niebiańskie sklepienie, by w zachwycie i strachu spojrzeć na kosmiczną maszynerię. Ludzie mówią, że czasami unosił włócznię i celował ostrzem w Księżyc. A potem brał zamach i z całych sił ciskał nią w Srebrny Glob. Gdy ktoś go wtedy zapytał, co robi, odpowiadał: „Spójrz na to drzewo. Ponieważ je widzę, mogę do niego dojść. Tak samo jest z Księżycem".

Rosja i Ameryka będą zaskoczone

Pod koniec 1964 roku do Lusaki przyjechała ekipa z brytyjskiej telewizji ITN. Kolonialna administracja opuściła Rodezję Północną ledwie miesiąc wcześniej. Dziennikarze znaleźli Edwarda Mukukę Nkoloso, o którym ulica dużo wtedy mówiła, na opuszczonej farmie kilka kilometrów od miasta, w dzielnicy Chunga. Oglądałem ten krótki materiał filmowy ITN już dziesiątki razy. Pięć minut i czterdzieści sekund. I tysiąc lat świetlnych. Większa część nagrania jest bez dźwięku, więc lubię sobie puścić do tego „Space Oddity" Davida Bowiego. Choć Bowie nagrał utwór kilka lat później, w 1969 roku, trudno o lepszy obraz do tych słów i o lepszą muzykę do tego obrazu.

Ground Control to Major Tom,

Ground Control to Major Tom,

Take your protein pills and put your helmet on.

Mukuka Nkoloso stoi pośrodku niewielkiego placu. W tle drzewa, jakieś zabudowania, volkswagen garbus i grupka ludzi wykonujących jakieś ćwiczenia. Nkoloso ubrany elegancko, spodnie w kant i krawat. Na ramiona ma zarzuconą wyszywaną togę, zupełnie jak sędzia wysokiego sądu lub średniowieczny monarcha. Do tego stalowy hełm z siatką, pewnie jeszcze z czasów II wojny światowej. Udziela właśnie wywiadu białemu dziennikarzowi.

„Panie Nkoloso, czy to jest miejsce, z którego odpali pan swoją rakietę? I gdzie ona się teraz znajduje?"

„Tak, to jest to miejsce, a moja rakieta jest tuż za nami" – mówi Nkoloso bez cienia ironii czy zawahania. Odpowiada pewny siebie, z powagą wskazując na stojące z tyłu obiekty, kształtem przypominające beczki. Jeden z nich jest podłużny jak wielka łuska od pocisku z wykrojonym okrągłym otworem.

„A jak nazywa się pańska organizacja?" – dopytuje grzecznie dziennikarz.

„Moja organizacja to Narodowa Akademia Nauki, Badań Kosmicznych i Filozofii".

„A jaką pozycję zajmuje pan w tej organizacji?"

„Jestem dyrektorem generalnym badań kosmicznych i filozofii" – odpowiada dumnie Nkoloso i uśmiecha się, ukazując swoje braki w uzębieniu.

Ground Control to Major Tom

Commencing countdown, engines on

Check ignition and may God's love be with you.

„A kiedy odpali pan swoją pierwszą rakietę i dokąd pan ją wyśle?"

„Rakieta wystartuje z Lusaki i poleci prosto na Księżyc, wszystko zależy od tego, ile dostanę pieniędzy. Jeśli będziemy mieli odpowiednie finansowanie, to wydarzy się to w bardzo niedługim czasie, nawet w połowie 1965 roku. Jeśli nie, to będziemy musieli poczekać trochę dłużej".

Ten, Nine, Eight, Seven, Six, Five,

Four, Three, Two, One, Liftoff

„A jak pan sądzi, jaka będzie reakcja Rosji i Ameryki, gdy dowiedzą się, że Zambia przyłącza się do wyścigu kosmicznego?" – indaguje dziennikarz.

„O, na pewno będą zaskoczeni! Oni nie doceniają środków, jakimi dysponujemy, i naszej inteligencji. Jestem pewny, że ich doganiamy".

„Czy prezydent Kaunda wydał pozwolenie na pański projekt i czy rząd Zambii go zaaprobował?".

„Jeszcze nie, ale interesują się tym, co robię, bo to jest nowatorskie w tym kraju" – tłumaczy zupełnie niewzruszony Mukuka Nkoloso.

This is Ground Control to Major Tom

You've really made the grade

And the papers want to know whose shirts you wear.

Now it's time to leave the capsule if you dare.

Kilku młodych chłopaków, może po piętnaście–siedemnaście lat, siedzi boso w krótkich spodenkach na ziemi. Nad nimi rozpostarty transparent z koślawym napisem „Zambian SpaceAcademy". Młodzież wykonuje posłusznie jakieś ćwiczenia fizyczne, macha rękoma. Ktoś wszedł na beczkę i przygląda się grupie. Cięcie. Ćwiczenia pokazuje dyrektor, który się teraz buja, siedząc na trawie. Coś mówi, coś tłumaczy, rozkłada szeroko ręce. W tle rakieta, ta sama, którą pokazywał wcześniej. Cięcie. Mukuka Nkoloso siedzi na trawie wraz z resztą grupy. Dyrektor ubrany w mundur wojskowy i wojskowe buty. W rękach trzyma książkę, pokazuje zdjęcia, objaśnia. Zbliżenie na książkę. Na ilustracjach planety, niebo, teleskop. (...)

Dziewiątka nastolatków, w tym dziewczyna, stoją w rządku. Za nimi znów napis „Zambian Space Academy", jakiś budynek w tle. Przed nimi dyrektor Nkoloso. Apel. Albo odprawa. Padają komendy. Nie, to ćwiczenia. Znów komenda. Wszyscy skaczą, ręce uniesione w górę, klaskają, robią pajacyki. Dziennikarz o urodzie aż nadto brytyjskiej odwraca się w stronę kamery i komentuje z londyńskim akcentem: „A więc tutaj, na opuszczonej farmie niedaleko Lusaki, mamy młodą grupę przyszłych astronautów, którzy bawią się w dołączenie Zambii do wyścigu kosmicznego. Jednak dla większości Zambijczyków ci ludzie to po prostu banda głupków. I po tym, co miałem okazję dziś zobaczyć, muszę się z tym zgodzić".

Cięcie.

Fragment książki Bartka Sabeli, „Afronauci. Z Zambii na Księżyc", która ukaże się 12 kwietnia nakładem Wydawnictwa Czarne. Autor napisał wcześniej „Wszystkie ziarna piasku" (2015) – reportaż z terenów Sahary Zachodniej, ostatniej afrykańskiej kolonii oraz „Może (morze) wróci" (2013) – relacja z podróży do Uzbekistanu śladami zanikającego Jeziora Aralskiego. Sabela jest architektem, grafikiem, rysownikiem, fotografikiem, wspinaczem. Współpracuje z „Kontynentami".

Śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Mukuka Nkoloso przyszedł do mojego biura – zaczyna cichym, ledwo słyszalnym głosem Sikota Wina. Widzę, że wspomnienia o Nkoloso sprawiają mu radość. – Stanął w drzwiach, zastanowił się chwilę i powiedział: „Sikota, nie uważasz, że my też byśmy mogli dokonać tego, co robią teraz biali?". „O co dokładnie ci chodzi?", spytałem. „No o ten cały wyścig kosmiczny", odparł. Roześmiałem się głośno. Nigdy by mi to nie przyszło do głowy! Owszem, słyszałem o tym, że Amerykanie próbują wysłać człowieka na Księżyc. Powiedziałem mu: „Nie wydaje ci się, Mukuka, że my tutaj mamy wiele ważniejszych spraw na głowie niż lądowanie na Księżycu? Na przykład musimy wyzwolić nasz kraj! Wycieczka na Księżyc może poczekać". Nie wyglądał na przekonanego, wręcz przeciwnie. Powtarzał: „Nie, nie, musimy pokazać białasom, że my też potrafimy, że możemy to zrobić tutaj, w Lusace!". Spytałem zatem, gdzie chce zacząć, bo byłem przekonany, że żartuje. A on mi na to: „Właśnie dlatego do ciebie przychodzę, Sikota, jeśli się zgodzisz, to zacząłbym trenować ludzi tu, na wzgórzu".

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach