Aktorstwo nie może mnie pożreć

Tomasz Schuchardt: W czasie pracy nad serialem „Bodo" wychodziliśmy z garderoby i w jednej chwili stawaliśmy się kimś innym. Tamten świat oczarowywał, wciągał, jednak życie się nie zatrzymuje. Dostałem ciekawe propozycje w teatrze, trzeba było więc się z Bodo pożegnać i pójść dalej.

Aktualizacja: 27.03.2016 15:24 Publikacja: 25.03.2016 06:00

Aktorstwo nie może mnie pożreć

Foto: materiały prasowe

Rzeczpospolita: Kiedy myśli pan o Eugeniuszu Bodo, co najpierw przychodzi panu do głowy?

Gwiazdor. Międzywojnie. Kabaret. Mnóstwo piosenek, do których wracamy: od „Ach te baby" czy „Seksapilu" aż do „Umówiłem się z nią na dziewiątą". Czarno-biały film. I początki mojej przygody z aktorstwem. Na pierwszym roku krakowskiej szkoły teatralnej mieliśmy zajęcia z historii filmu z Marią Malatyńską. Pamiętam dzień, w którym oglądaliśmy komedię „Paweł i Gaweł"...

Jak przyjął pan propozycję zagrania legendy przedwojennego kina i kabaretu?

W moim zawodzie sukces w dużej mierze zależy od tego, czy ktoś da ci szansę. Rola Bodo w serialu jemu poświęconym wydawała się taką właśnie szansą. Marzeniem. Pomyślałem: „Przecież on śpiewał, tańczył, grał w teatrze, filmie, kabarecie. To wyzwanie, które wiąże się z dużym ryzykiem". Ale bez ryzyka nie można niczego osiągnąć.

Nie przestraszył się pan?

Czytaj także:

Starałem się zbyt wiele nie myśleć, bo strach paraliżuje. Gdybym się bał, nie mógłbym dwa lata temu zagrać Stanleya Kowalskiego w „Tramwaju zwanym pożądaniem" w Teatrze Ateneum. W tę postać w filmie Kazana wcielił się Marlon Brando, u nas – Roman Wilhelmi, Andrzej Chyra. Pomyślałem więc, że wygrałem los na loterii, i postanowiłem zrobić swoje. Podobnie było z Bodo.

Miał pan pomysł na tę postać??

Od razu ustaliliśmy z reżyserami Michałem Kwiecińskim i Michałem Rosą, że nie będę Bodo naśladował. Specyfika przedwojennego aktorstwa to „ł" przedniojęzykowe, spłaszczenie dźwięków i dość egzaltowany sposób gry – wszystko można udawać, ale wtedy powstałaby parodia. Do dzisiejszego widza trzeba docierać współczesnymi środkami wyrazu. Dlatego uznaliśmy, że ważne są dla nas: klasa, szarm, kultura Bodo. Jego żywiołowość. Klimat, jaki wokół siebie wytwarzał. A poza tym znamy go z filmów, a niewiele wiadomo, jak zachowywał się w życiu prywatnym. Tak więc główny bohater serialu to raczej nasze wyobrażenie o nim: moje, Antka Królikowskiego, dwóch reżyserów.

Dość kontrowersyjny może się wydawać stosunek Bodo do kobiet.

To prawda. Zmieniał partnerki i trudno dziś powiedzieć, czy to miłość się wypalała, czy może był pierwszym celebrytą, który wdawał się w romanse i przygotowywał „ustawki" z fotoreporterami, żeby podsycać zainteresowanie swoją osobą i zapewniać sobie – jak to dzisiaj mówimy – niezły PR. Z pewnością nie potrafił zbudować trwałego związku. Ale też nie oszukiwał kobiet, nie obiecywał im, że razem się zestarzeją. We wszystkich wywiadach powtarzał, że ma tylko dwie miłości: matkę i psa Sambo. Może nie potrafił uwierzyć w wielkie uczucie, bo został zraniony w młodości? Może jego bliska relacja z silną matką sprawiła, że w zetknięciu z innymi kobietami miał blokady emocjonalne? A może nie chciał się zgodzić, by ktokolwiek odebrał mu wolność? Znam wielu artystów, którzy mają podobne problemy, pełna jest ich także historia literatury, teatru, filmu. Sztuka jest zaborcza.

W serialu, podobnie jak inni aktorzy, sam pan śpiewa i tańczy. Meryl Streep, która dwukrotnie fantastycznie śpiewała na ekranie, powiedziała mi w wywiadzie: „Jak coś sobie nuciłam w domu, moje dzieci natychmiast reagowały: Mamo, dość! Więc ja tylko gram, że śpiewam". A jak jest w pana przypadku?

Nie mogę się porównywać do Meryl Streep, ale w moim podejściu do Bodo rzeczywiście było coś takiego: zagram, że jestem świetnym artystą. Zresztą, co to znaczy umieć śpiewać? Mam dobry słuch, wiem, kto śpiewa dobrze, kto nie. Oglądam programy w stylu „Must be the Music" czy „The Voice of Poland" i zachwycam się ludźmi, którzy wychodzą na scenę i naprawdę mają rewelacyjne głosy. Ja nie mogę konkurować z prawdziwymi wokalistami, ale w przygotowania włożyłem sporo pracy. Piosenki, które miałem zaśpiewać, nie były bardzo trudne, wymagały jednak trzymania długiego dźwięku. Michał załatwił więc kilku osobom ćwiczenia ze Speech Level Singing. Odwagi dodawała mi też myśl, że często świetni twórcy, których uwielbiam, są w gruncie rzeczy miernymi wokalistami. Jak choćby Nick Cave. No i miałem w pamięci zajęcia z piosenki aktorskiej w krakowskiej szkole teatralnej. Beata Fudalej powtarzała nam, że nawet jeśli aktor trochę fałszuje, to widz odbiera jego przekaz emocjonalny.

Wychował się pan we wsi Sobowidz, która ma około tysiąca mieszkańców, z dala od teatru, a nawet kina. Skąd się wzięło pana aktorstwo?

Przypadek? Dobry los? W mojej rodzinie nie było artystów. Mama jest pielęgniarką, tata – kierowcą. Mieszkaliśmy w popegeerowskim bloku. Mama, gotując, często sobie coś nuciła. Tata też śpiewał. Oboje lubili oglądać w telewizji programy kabaretowe i to był mój kontakt ze sztuką. We wsi była jedna szkoła. Czasem przygotowywaliśmy tam jasełka albo program na Dzień Matki. Lubiłem uczyć się na pamięć wierszy i piosenek. A potem pojawił się w moim życiu wychowawca Stanisław Szulist, historyk. Zaczął mnie zasypywać filmami i książkami. Bardzo trudnymi. Mając 15 lat, czytałem „Na nieludzkiej ziemi" Czapskiego o łagrach, oglądałem filmy Kurosawy, Kubricka. Kiedyś Stachu wpadł na pomysł, żebyśmy wystawili sztukę na podstawie „Buszującego w zbożu". A wreszcie wysłał mnie na konkurs recytatorski. Potrzebowali chłopaka, bo z naszej szkoły zgłosiły się same dziewczyny. No więc wszedłem w to. Wygrałem kilka etapów, w wojewódzkich eliminacjach zająłem trzecie miejsce, a że do ogólnopolskiego finału przechodziły tylko dwie osoby, odpadłem. Jeden z jurorów zaproponował mi jednak, że przygotuje mnie do egzaminu do szkoły teatralnej. Gratis. Podziękowałem, ale coś we mnie zakiełkowało. Stachu pomógł mi wysłać papiery na wydziały aktorskie w Warszawie i Krakowie. Dostałem się do obu szkół. Gdybym nie zdał za pierwszym razem, pewnie drugi raz bym nie zdawał. Tak naprawdę nie wyobrażałem sobie siebie jako aktora. Ale jak już zacząłem studiować, to natychmiast się w szkole teatralnej zakochałem. Spotkałem tam ludzi, którzy mówili moim językiem.

Dlaczego chłopak z Wybrzeża, mając do wyboru studia w Warszawie i Krakowie, wybiera Kraków?

Sam czasem o tym myślę. Chyba zadecydował impuls. Moje zetknięcie z Warszawą było dość traumatyczne. Wysiadłem z pociągu na Dworcu Centralnym, był upał, wszyscy gdzieś pędzili. A ja, słuchając „Chan Chan" Buena Vista Social Club, pomyślałem: „Za szybko tu jest, ja się w tym pocę, gubię, męczę". Do Krakowa przyjechałem o szóstej rano. Pusto, rynek sprzątano jeszcze po nocnych zabawach, powitał mnie hejnał. Przeleciało mi przez głowę: „Kurczę, to bardziej moje". W Warszawie na egzaminach byłem też świadkiem strasznie dwulicowej sytuacji. Chłopak, student, fatalnie mówił o koledze, po czym na naszych oczach serdecznie się z nim przywitał. A ja byłem idealistą i to mnie odrzuciło. I wreszcie trzeci argument na rzecz Krakowa: skoro miałem już wyjechać z domu, to wybrałem miejsce bardziej odległe. Zmuszające do samodzielności, niepozwalające w każdej trudnej sytuacji uciekać do mamy.

Jak rodzice przyjęli pana decyzję?

Mama popłakała się przed moim wyjazdem. „Dlaczego płaczesz? – spytałem. – Przecież będę przyjeżdżał". „Tak – odpowiedziała. – Ale już nigdy tutaj nie wrócisz". Wtedy nie rozumiałem do końca, o czym mówiła. Po dyplomie jednak przeprowadziłem się do Warszawy, dojeżdżałem do Łodzi do teatru. Zawsze była jakaś praca i rzeczywiście już w rodzinne strony nie wrócę. Kupiliśmy niedawno z żoną niewielkie mieszkanie na Mokotowie, moje życie jest tutaj.

Poszło panu świetnie. 2010 rok – Nagroda im. Nardellego za najlepszy debiut sceniczny w „Bramach raju". W tym samym roku, na festiwalu w Gdyni, razem z Wojciechem Zielińskim, nagroda za rolę męską w filmie „Chrzest" Marcina Wrony, dwa lata później – kolejny gdyński laur za kreację w „Jesteś Bogiem" Leszka Dawida. W zeszłym roku nominacja do Nagrody im. Cybulskiego za „Mur" Dariusza Glazera. Wtopił się pan w młode polskie kino?

Uważam się za szczęściarza. Cieszę się, że mogłem współpracować z Jankiem Komasą, z Leszkiem Dawidem. To naprawdę były świetne doświadczenia. O Marcinie Wronie do dzisiaj nie potrafię mówić w czasie przeszłym, bardzo się przyjaźniliśmy. Spędziłem z nim ostatni wieczór, byłem w hotelu, w którym umarł, o szóstej rano. Modlę się za niego, czasem odwiedzam go na cmentarzu, pogadamy sobie. Został w mojej pamięci jako przecudowny człowiek. Nigdy też nie zapomnę, jak wiele zawdzięczam mu jako aktor.

U Wrony, Dawida, Glazera grywał pan zwykle role prostych chłopaków. Bodo ten schemat przełamuje.

Tym ciekawsza była dla mnie ta przygoda. Poza tym musiałem stworzyć obraz mężczyzny trzydziestoletniego, a potem postarzeć się z nim do czterdziestu kilku lat. Stworzyć postać człowieka u szczytu sławy i na dnie, upokorzonego, wyniszczonego, zapomnianego.

No i grał pan aktora. Gwiazdę. Taka rola zmusza do refleksji na temat profesji, którą pan również wybrał?

Od dawna mam świadomość, jak trudny i nieprzewidywalny jest to zawód. Już po studiach i po czterech latach spędzonych w Teatrze im. Jaracza w Łodzi wiedziałem, że trzeba go traktować bardzo profesjonalnie, ale nie wolno dać mu się pożreć. Że trzeba szanować własne życie i mieć do kogo wracać. Jestem szczęśliwy, że udało mi się stworzyć własny dom. Od lat jestem związany z ukochaną kobietą, dzisiaj już moją żoną. Niektórzy powtarzają, że cenią samotność, ale zwykle takie zdanie pada z ust osób, które nie są same – mają przyjaciół, rodzinę. Bo prawdziwa samotność boli, rodzi depresję, czasem wręcz myśli samobójcze. Ja mogę powiedzieć, że oddaję się całkowicie aktorstwu, ale wiem, że nie jestem skazany wyłącznie na nie.

Grając Bodo, myślał pan o tym, czym dawni aktorzy różnili się od dzisiejszych?

Mam wrażenie, że więcej jest podobieństw niż różnic. Nie zmieniły się narcyzm i egoizm potrzebne do uprawiania tego zawodu. Chęć bycia gwiazdorem trzeba mieć w sobie. Mam wiele koleżanek, które zachowują się jak divy, choć mają niewielki dorobek. Ale jest i druga strona tego zawodu. Qui Pro Quo tworzyli ludzie młodzi – Mira Zimińska zaczęła występować w warszawskich kabaretach, mając 17 lat. I oni wszyscy chcieli coś fajnego zrobić. Doszlusować do świata. Henryk Wars jeździł na Zachód i zbierał piosenki, wszyscy oglądali zagraniczne filmy, myśleli o kontrakcie w Europie. Dzisiaj młodzi ludzie mają podobne marzenia. Chcą żyć ciekawie, stawiają przed sobą wyzwania.

Bodo w imię sławy godził się na sprzedawanie prywatności. Dzisiaj to dla wielu aktorów codzienność?

Rynek – wspierany przez internet, portale, Facebook, Twitter, Instagram – wymógł na aktorach takie zachowania. Bo stawia na rozpoznawalność. Kiedyś chodziło o to, żeby cię znali od dobrej strony. Teraz już wszystko jedno: dobrze, źle, byle pisali. Michał Kwieciński zaangażował do „Bodo" wielu młodych, mało jeszcze popularnych aktorów. Jednak dla większości producentów, jeśli nie jesteś rozpoznawalny, to cię nie ma. Inna sprawa, czy człowiek udział w tym cyrku znosi. Ja na przykład źle się czuję na czerwonych dywanach i na celebryckich imprezach. Ze stresu zaczynam wtedy grać jakiegoś cwaniaczka.

W czasie wywiadu też pan gra?

Nie. Bo myślę, że taka rozmowa jest moją szansą na prawdziwsze spotkanie z widzem, z czytelnikiem.

To jak pan się odnajduje w świecie, w który pan wszedł, gdzie dużo jest zazdrości i sztuczności?

W różnych momentach życia pracowałem w innych zawodach. W czasie wakacji robiłem okna PCV, segregowałem butelki w hurtowni alkoholi, zbierałem truskawki, brałem udział w wykopkach. I nie trafiłem na środowisko wolne od zawiści. Pamiętam też rozmowy rodziców. Mama opowiadała o trudnych sytuacjach ze szpitalnego oddziału, ojciec – o świństwach, jakie robili sobie nawzajem koledzy w jego przedsiębiorstwie. Zazdrość jest wszędzie. Jeżeli chcesz w tym żyć i zgadzasz się na to, okej. Ale trochę i od ciebie zależy, żeby zawistnych ludzi omijać. Mam dzisiaj świetnych przyjaciół. Są to również aktorzy, bardziej bądź mniej znani. I wszyscy staramy się być wobec siebie lojalni.

Zarówno aktorzy, jak i członkowie ekipy „Bodo" mówili o przygodzie życia. O tym, że na kilka miesięcy zagłębili się w zupełnie inną rzeczywistość. Czy powrót z tamtej epoki do codzienności jest trudny?

Zakochałem się w tym serialu jak wszyscy. Wychodziliśmy z garderoby poprzebierani i w jednej chwili stawaliśmy się kimś innym. Dziewczyny zmieniały się w damy, faceci w eleganckich garniturach, kapeluszach i z laseczkami też sprawiali wrażenie ludzi z innego świata. Rzeczywiście było to coś niesamowitego. Ale jednocześnie po kilku miesiącach wyczerpującej pracy byliśmy bardzo zmęczeni. Potrzebowaliśmy odpoczynku. Po zakończeniu zdjęć zacząłem nadrabiać zaległości, których trochę się nagromadziło. Ale już po tygodniu myślałem: „Kurczę, czegoś mi brak... ". Tamten świat oczarowywał, wciągał, jednak życie się nie zatrzymuje. W teatrze dostałem dwie ciekawe propozycje: występu w spektaklu piosenek Młynarskiego i w „Beniowskim", gdzie znów mówię wierszem sylabicznym, czego nie robiłem od czasu szkoły. Trzeba więc było się z Bodo pożegnać i pójść dalej.

A ma pan zawodowe marzenie?

Tak. To rola Stawrogina. Kocham Dostojewskiego, a „Biesy" stawiam ponad „Zbrodnię i karę", „Braci Karamazow" czy „Idiotę". Kiedyś dużo biesa miałem w sobie, teraz jest go mniej, ale tak sobie myślę: z pomocą Stawrogina może udałoby mi się go okiełznać albo nawet całkiem z siebie wyrzucić?

Dobrym momentem na wypędzanie biesa jest Wielkanoc. Jak ją pan w tym roku spędzi?

W Teatrze Ateneum mamy ostatnie próby do spektaklu „Róbmy swoje" opartego na piosenkach Wojciecha Młynarskiego, premiera będzie zaraz po świętach. Chyba więc po raz pierwszy będę musiał zostać na święta w Warszawie. To mnie boli, bo Wielkanoc jest w mojej rodzinie bardzo ważna. Jak dotąd raz tylko spędziłem ją u teściów, wtedy jeszcze przyszłych, a poza tym zawsze ciągnąłem do domu. Boże Narodzenie kojarzy mi się z czymś kompletnie szalonym. Wielkanoc – z uspokojeniem, relaksem, budzeniem się wiosny, wspólnymi spacerami do lasu. I wspomnieniem, jak w dzieciństwie oblewaliśmy się tonami wody w lany poniedziałek. Dzisiaj takie momenty są szczególnie ważne, bo wszyscy gdzieś się rozpierzchliśmy. Moja starsza siostra ma własną rodzinę i dzieci, młodsza siostra i brat też coraz rzadziej mieszkają w domu. Święta to magiczny moment, gdy cała nasza szóstka znów może być razem. A są jeszcze nasi partnerzy, dzieci. Dlatego wciąż myślę, czy nie uda mi się wyrwać z Warszawy choćby na chwilę. Takie wspólnie spędzone dni dają człowiekowi siłę na przyszłość.

—rozmawiała Barbara Hollender

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rzeczpospolita: Kiedy myśli pan o Eugeniuszu Bodo, co najpierw przychodzi panu do głowy?

Gwiazdor. Międzywojnie. Kabaret. Mnóstwo piosenek, do których wracamy: od „Ach te baby" czy „Seksapilu" aż do „Umówiłem się z nią na dziewiątą". Czarno-biały film. I początki mojej przygody z aktorstwem. Na pierwszym roku krakowskiej szkoły teatralnej mieliśmy zajęcia z historii filmu z Marią Malatyńską. Pamiętam dzień, w którym oglądaliśmy komedię „Paweł i Gaweł"...

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów