Nie mogę się porównywać do Meryl Streep, ale w moim podejściu do Bodo rzeczywiście było coś takiego: zagram, że jestem świetnym artystą. Zresztą, co to znaczy umieć śpiewać? Mam dobry słuch, wiem, kto śpiewa dobrze, kto nie. Oglądam programy w stylu „Must be the Music" czy „The Voice of Poland" i zachwycam się ludźmi, którzy wychodzą na scenę i naprawdę mają rewelacyjne głosy. Ja nie mogę konkurować z prawdziwymi wokalistami, ale w przygotowania włożyłem sporo pracy. Piosenki, które miałem zaśpiewać, nie były bardzo trudne, wymagały jednak trzymania długiego dźwięku. Michał załatwił więc kilku osobom ćwiczenia ze Speech Level Singing. Odwagi dodawała mi też myśl, że często świetni twórcy, których uwielbiam, są w gruncie rzeczy miernymi wokalistami. Jak choćby Nick Cave. No i miałem w pamięci zajęcia z piosenki aktorskiej w krakowskiej szkole teatralnej. Beata Fudalej powtarzała nam, że nawet jeśli aktor trochę fałszuje, to widz odbiera jego przekaz emocjonalny.
Wychował się pan we wsi Sobowidz, która ma około tysiąca mieszkańców, z dala od teatru, a nawet kina. Skąd się wzięło pana aktorstwo?
Przypadek? Dobry los? W mojej rodzinie nie było artystów. Mama jest pielęgniarką, tata – kierowcą. Mieszkaliśmy w popegeerowskim bloku. Mama, gotując, często sobie coś nuciła. Tata też śpiewał. Oboje lubili oglądać w telewizji programy kabaretowe i to był mój kontakt ze sztuką. We wsi była jedna szkoła. Czasem przygotowywaliśmy tam jasełka albo program na Dzień Matki. Lubiłem uczyć się na pamięć wierszy i piosenek. A potem pojawił się w moim życiu wychowawca Stanisław Szulist, historyk. Zaczął mnie zasypywać filmami i książkami. Bardzo trudnymi. Mając 15 lat, czytałem „Na nieludzkiej ziemi" Czapskiego o łagrach, oglądałem filmy Kurosawy, Kubricka. Kiedyś Stachu wpadł na pomysł, żebyśmy wystawili sztukę na podstawie „Buszującego w zbożu". A wreszcie wysłał mnie na konkurs recytatorski. Potrzebowali chłopaka, bo z naszej szkoły zgłosiły się same dziewczyny. No więc wszedłem w to. Wygrałem kilka etapów, w wojewódzkich eliminacjach zająłem trzecie miejsce, a że do ogólnopolskiego finału przechodziły tylko dwie osoby, odpadłem. Jeden z jurorów zaproponował mi jednak, że przygotuje mnie do egzaminu do szkoły teatralnej. Gratis. Podziękowałem, ale coś we mnie zakiełkowało. Stachu pomógł mi wysłać papiery na wydziały aktorskie w Warszawie i Krakowie. Dostałem się do obu szkół. Gdybym nie zdał za pierwszym razem, pewnie drugi raz bym nie zdawał. Tak naprawdę nie wyobrażałem sobie siebie jako aktora. Ale jak już zacząłem studiować, to natychmiast się w szkole teatralnej zakochałem. Spotkałem tam ludzi, którzy mówili moim językiem.
Dlaczego chłopak z Wybrzeża, mając do wyboru studia w Warszawie i Krakowie, wybiera Kraków?
Sam czasem o tym myślę. Chyba zadecydował impuls. Moje zetknięcie z Warszawą było dość traumatyczne. Wysiadłem z pociągu na Dworcu Centralnym, był upał, wszyscy gdzieś pędzili. A ja, słuchając „Chan Chan" Buena Vista Social Club, pomyślałem: „Za szybko tu jest, ja się w tym pocę, gubię, męczę". Do Krakowa przyjechałem o szóstej rano. Pusto, rynek sprzątano jeszcze po nocnych zabawach, powitał mnie hejnał. Przeleciało mi przez głowę: „Kurczę, to bardziej moje". W Warszawie na egzaminach byłem też świadkiem strasznie dwulicowej sytuacji. Chłopak, student, fatalnie mówił o koledze, po czym na naszych oczach serdecznie się z nim przywitał. A ja byłem idealistą i to mnie odrzuciło. I wreszcie trzeci argument na rzecz Krakowa: skoro miałem już wyjechać z domu, to wybrałem miejsce bardziej odległe. Zmuszające do samodzielności, niepozwalające w każdej trudnej sytuacji uciekać do mamy.
Jak rodzice przyjęli pana decyzję?