Siostra naszego Boga

Komuniści zabrali Kościołowi Caritas i pozamykali lub przejęli prowadzone przez zakony zakłady opiekuńcze. I oto pojawia się ta kobieta – Hanna Chrzanowska – pochłonięta pasją pomagania ludziom chronicznie chorym. Jej wizja była inna niż dotychczasowa praca charytatywna Kościoła.

Aktualizacja: 19.03.2017 20:28 Publikacja: 16.03.2017 23:15

Hanna Chrzanowska jako wicedyrektorka w Szkole Pielęgniarsko-Położniczej w Krakowie.

Hanna Chrzanowska jako wicedyrektorka w Szkole Pielęgniarsko-Położniczej w Krakowie.

Foto: Katolickie Stowarzyszenie Pielęgniarek i Położnych Polskich

Mąż alkoholik. Żona po operacji mózgu. Objęłyśmy opieką, kiedy się wydawało, że jest już w agonii. Bezwład całkowity, nieprzytomna, odleżyny ogromne. Odchuchaliśmy. Obecnie trochę chodzi, mówi bełkotliwie, ale jest całkowicie przytomna, zadowolona z życia. Mąż ją kocha i dba o nią. Mają wychowankę. Dziecko było z początku bardzo trudne. Zadbano o jej odzież, wychowanie – pielęgniarka razem z inną pracownicą służby zdrowia, sąsiadką. Obecnie dziewczyna jest już prawie dorosła, dba o matkę, dobra, gospodarna".

Hanna spodziewała się ciężkiej walki, na którą nie mogła pójść bezbronna. Przygotowała sobie więc argumenty – miała nadzieję, że będą nie do odparcia. Jej dotychczasowe doświadczenia z angażowaniem struktur kościelnych do pracy dla chorych nie były dobre, więc zakładała, że i tym razem przyjdzie jej stoczyć ciężki bój. Co prawda z księdzem Machayem zetknęła się w czasie okupacji – prosiła go o pomoc i on jej bez zwłoki udzielił – ale to było tak dawno temu, że właściwie o tym zapomniała. A teraz miała za sobą wiele nieudanych prób przekonania parafii czy zakonów do włączenia się w pielęgnację chronicznie chorych. I nie miała wyjścia. Choćby przyszło jej ich zmusić – zrobi to! Jeśli zajdzie taka potrzeba, to wypuści całe mnóstwo strzał, nie tylko tę jedną. Która będzie następna?

„Matka nieślubna na klinice położniczej. Dzieckiem zajmować się nie chce. Otaczamy ją opieką po wypisaniu; ponieważ nie ma warunków pozwalających na powrót z dzieckiem do domu – to ostatnie umieszczamy w Domu Małego Dziecka (bo w Domu Matki i Dziecka przyjęcia chwilowo wstrzymane: kwarantanna). Ale sprawa najważniejsza – rozbudzenie w matce uczuć macierzyńskich. Młodziutka pielęgniareczka co dzień prowadzi ją do zakładu, aby karmiła dziecko. Po kilku dniach matka chodzi już sama, nie można jej odgonić. Ojciec znany. Ta sama pielęgniarka skłania go (z trudem), aby zobaczył się z matką dziecka. Nie ma gdzie – więc cała trójka spotyka się gdzieś na ulicy. Wodzą się długo. Po paru dniach ojciec oświadcza: „Nie wiem, do cholery, co się stało, ale ta pani (tzn. pielęgniarka) tak mnie opętała, że chyba się ożenię". Trudności, brak papierów dla urzędu stanu cywilnego – wszystkie przezwyciężone. Ale brak spodni dla pana młodego. Wytrzaskujemy spodnie. W końcu triumf: ślub – oczywiście za darmo, bo oboje nie mają pieniędzy – w kościele oświetlonym a giorno".

Ta historia skończyła się dobrze. Ale czyż nie ostrzejsza, celniejsza będzie strzała, która zaniesie inną wiadomość – o dramacie, który rozegrał się, ponieważ było już za późno:

„Psychicznie chora w ciemnej norze bez okna, dziury w podłodze, rozwalone kraty, kopcący piecyk, barłóg zasłany łachami. Wchodzimy – nic nie widać przez dym, tylko rzuca się na nas pies. Po chwili dostrzegamy na barłogu stwora z włosami na jeża, z twarzą dosłownie czarną od brudu. Cała w strupach. Jedyne ogrzewanie zimą – to pies na barłogu. Chora co jakiś czas żywiona »przez ludzi«, rodziny nie ma, tylko brata poza Krakowem, który o siostrę nie dba. Tak całymi miesiącami. Pielęgniarka znalazła ją przypadkiem. Przenosimy do zakładu. Umiera w krótkim czasie".

Takich historii miała w zanadrzu wiele. Może te trzy wystarczą, ale gdyby nie... O, opowie im następne, przygwoździ każdego, byleby tylko zdobyć pomoc, której potrzebowała rozpaczliwie.

Nie chcę mieć kłopotów

Był piękny czerwcowy dzień, kiedy ze swoim niewidzialnym kołczanem pełnym strzał weszła do bazyliki Mariackiej razem z Zofią. Pod ołtarzem Chrystusa Ukrzyżowanego czekał ksiądz nazywany przez Zofię Wujkiem. Denerwował ją trochę ten jego uśmiech, ale to teraz nie miało znaczenia. Przywitali się krótko i ksiądz zaprowadził je na plebanię. Ksiądz Machay kazał im usiąść na kanapie i spojrzał pytająco zza okrągłych drucianych okularów. Hanna zapisze w swoim pamiętniku:

„Nie mogę inaczej określić mojego uczucia jak: wściekła pasja. Niechby odmówił! Niechby nie pojął! Przygotowałam w sobie na ten wypadek mnóstwo strzał – zamieniłam się cała w kołczan. Przedstawiłam mu krótko i węzłowato sytuację chorych. Brak istnienia pielęgniarstwa domowego w ramach służby zdrowia. Okaleczałą placówkę szkoleniową. Konieczność zaangażowania przez proboszcza stałej, płatnej opiekunki chorych. Wielki, siwy, patrzył na mnie spokojnie oczyma, które potem były tak bardzo biedne, a wtedy jeszcze zdrowe. Tak! Zagadnienie chorych jest mu znane jeszcze z parafii Najświętszego Salwatora. Rozumie. Potem rzeczowo: »1000 zł miesięcznie wystarczy?«.

– Wystarczy – potaknęłam olśniona, przecież to była płaca wyższa niż początkującej pielęgniarki. [W rękopisie z 9 sierpnia 1967: Przerwałam! Anioł Pański w południe. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie!] Ksiądz infułat dr Ferdynand Machay zmarł 31 lipca 1967 roku. I wówczas [podczas pierwszego spotkania] powiedział do mnie te znamienne słowa, które od razu dały nam wolną rękę i okazały, jak dalece ksiądz Machay rozumie, o co nam chodzi.

– Tylko pamiętajcie, ja z tym nie chcę mieć kłopotów. Wy jesteście fachowcy, nie ja. Odeszłam – mimo tryumfu – jak zmyta. Głupie strzały, z których ani jednej nie musiałam wypuścić".

Pochłonięta pasją pomagania

Miał przed sobą zaledwie kilka kartek, ale ważyły one więcej niż niejeden tom, który musiał przeczytać, przygotowując habilitację. Czy to możliwe, żeby takie rzeczy działy się w promieniu kilku kilometrów od jego domu, od wspaniałego zamku wawelskiego, co gorsza, w pobliżu tylu kościołów, których w Krakowie nie brakowało?

„Do zamkniętego zakładu leczniczego nigdy nie namawiamy forsownie. Ale czasem wyjątkowo musimy forsować. Mróz 12 stopni. Szopa w jakimś zakamarku na Podgórzu, nie opalana. Znowu barłóg, brudy, gałgany, głód. Chora około 40 lat. Psychoza i ciężki reumatyzm. Piszemy podanie, klęcząc na podłodze, oparłszy się o jakąś deskę: nie ma stołu ani stołka. Atak na pewien zakład zakonny. Przedstawiamy co i jak. Że mróz, że chora się zanieczyszcza. To nas zgubiło: »Taka młoda, to ileż ona prześcieradeł zużyje!«. Przerażone taką »caritas«, ale nie chcąc naszej chorej gotować dodatkowych przykrości, zaciskamy zęby i pertraktujemy dalej. Może jednak. Ale nic z tego. Na szczęście w innym, również – na szczęście! – zakonnym zakładzie przyjęcie ludzkie, serdeczne. Ale po jakimś czasie, gdy odwiedzamy chorą – zasada unikania zakładów pogłębia się w nas. Chora bywa niespokojna, krzyczy, nie może leżeć na dużej sali, a separatek nie ma. Jest tylko sześcioosobowa salka dla umierających. I tak nasza chora co dzień patrzy, jak umierają. Siostry zakonne temu nie winne – cóż innego mogły zrobić. A my?".

Ksiądz Karol Wojtyła czytał relację Hanny wstrząśnięty i zarazem zadziwiony. Gdy usłyszał o niej pierwszy raz, była dla niego przede wszystkim córką wielkiego profesora polonistyki, wielkiego w jego oczach również ze względu na ofiarę z życia, którą Ignacy Chrzanowski złożył w obozie w Sachsenhausen. Ale już przy pierwszym spotkaniu zobaczył osobę, która – będąc nieodrodną córką swojego ojca – miała w sobie pasję skierowaną ku człowiekowi cierpiącemu. Jemu podporządkowała wszystko, także niewątpliwy talent literacki, tak widoczny w zapiskach, które otrzymał. Potwierdzały się jego wrażenia ze spotkania na Kanoniczej i później u księdza Machaya. Hanna była osobą o bardzo wysokiej kulturze osobistej, miała klasę wyniesioną z profesorskiego domu, zarazem jednak szła w miejsca, o których przeważnie ludzie z tak zwanych dobrych domów woleli nie myśleć. Zupełnie jak Brat Albert, świetny malarz Adam Chmielowski, który sens swojego życia odkrył wśród najuboższych w krakowskich ogrzewalniach. Brat Albert wpisywał się w bogatą tradycję Krakowa – miasta artystów, naukowców i... świadków miłosierdzia, podobnie jak niegdyś królowa Jadwiga, wielka władczyni o wielkim sercu.?W czasie okupacji postać Brata Alberta pomogła i Wojtyle odkryć powołanie – zrozumieć, że ma zostawić sztukę: poezję i teatr, dla służby Bogu jako ksiądz. Kiedy po wojnie i studiach w Rzymie wrócił do Polski, zrozumiał, że Adam Chmielowski był odpowiedzią Boga na nadchodzące czasy. Napisał sztukę „Brat naszego Boga" i przedstawił w niej Alberta jako człowieka, który nie tylko pomaga najuboższym, ale także staje się jednym z nich. Wspina się w ten sposób na szczyty świętości, naśladując Boga stającego się jednym z ludzi. W swej literackiej wizji przeciwstawił Adama partyjnemu agitatorowi, który ludzką nędzę chce wykorzystać, aby wzbudzić rewolucyjny gniew prowadzący do przewrotu i zmiany porządku politycznego. Adam nie wzbudza gniewu – on daje dowód miłości i w ten sposób dokonuje największej rewolucji.

Władze komunistyczne zdawały sobie sprawę, jak ważna dla misji Kościoła jest posługa potrzebującym. Nie wystarczyło im usunięcie katechezy ze szkół, utrudnianie na każdym kroku życia religijnego. Komuniści zabrali Kościołowi Caritas i pozamykali lub przejęli prowadzone przez zakony zakłady opiekuńcze. I oto pojawia się ta kobieta pochłonięta pasją pomagania ludziom chronicznie chorym. Jej wizja była inna niż dotychczasowa praca charytatywna Kościoła. Zakład opiekuńczy był dla niej ostatecznością – chciała pielęgnować chorych w ich domach. Była świeckim fachowcem, lecz prowadziła głębokie życie wewnętrzne. I ta jej szczerość. To cenił najbardziej, choć prawda, którą przekazywała, była bardzo bolesna.

Matka nieślubna jakoś donosiła ciążę, ale jeszcze nic straconego: kiedy doznała bólów porodowych, otwarła okno na mróz i rodzi, stojąc. Niech się dziecko zaziębi i potłucze, przecież nie powinno żyć. Jakoś ją tak zastają sąsiedzi, wszczynają alarm. Na klinice jeszcze nie rezygnuje, strąca dziecko z łóżka. Ale i to nie pomaga. Dziecko żyje. Odłączamy je od matki.

Czytając to, nie mógł nie pomyśleć o słowach Izajasza: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie".

To nie jest literatura

Chrzanowska była odpowiedzią Boga na ludzką nędzę. Pielęgniarka wchodzi do pokoiku zarośniętego brudem i pajęczynami. Krzyk: „Proszę ich szukać pod łóżkiem!". Pielęgniarka zagląda pod łóżko, siedzą tam gołębie. To jedyna pociecha czterdziestoletniego samotnika ciężko chorego na serce, z nogami jak kłody. Chory żarty przez muchy – najważniejsza sprawa to rozwieszenie lepów. Całe festony lepów. Brud i głód. Myjemy, zanosimy leki. Chory jest dobry, łagodny. Kiedyś zastajemy trupa, gaz był odkręcony. Chory nie chodził. Więc może jakiś amator na mieszkanie? A może jakaś dalsza rodzina – aby zagarnąć jakąś tam chudobę?

Notatki te pod koniec 1957 roku Hanna Chrzanowska zostawi na biurku redaktora „Tygodnika Powszechnego" Tadeusza Żychiewicza. Załączy do nich ręcznie napisane objaśnienie:

„Jestem pielęgniarką. Od dawna doszłyśmy do wniosku, że zamknięte zakłady lecznicze nie wszystko są w stanie załatwić. (...) O jakie sprawy chodzi, wyjaśni tekst, który załączam. To nie jest literatura. Ręczę osobiście, że wszystkie podane w nim fakty są dosłownie prawdziwe. Jest to zresztą tylko niewielki ułamek. Dwie karty z pielęgniarskiego notatnika. Proszę zrobić z nimi, co Pan uzna za stosowne. Jeśli Redakcja zdecyduje się opublikować je – proszę nie podawać mojego nazwiska. To naprawdę zupełnie niepotrzebne. Proszę tylko dodać, że akcja otwartego pielęgniarstwa rozwija się i że znalazła już oparcie (także finansowe) w jednej z krakowskich parafii. Nie wiem, do kogo kierować by należało te kartki: do znudzonych, do narzekających, do sytych i zabezpieczonych – czy może prościej: do ludzi. Ale to już brzmi zbyt drętwo. Gdyby przypadkiem kogoś zainteresowały te sprawy – będzie Pan wiedział, do kogo kierować zainteresowanych".

A Karol Wojtyła w czasie prowadzonej w adwencie 1957 roku konferencji dla lekarzy powie:

„Opieka nad człowiekiem nieszczęśliwym, opuszczonym, nad chorym, który nie znajduje się wprawdzie w szpitalu, ale w straszliwych warunkach żyje gdzieś w samotności w swoim mieszkaniu, które nie przypomina często miejsca pobytu człowieka. Tę sprawę zasygnalizowały pielęgniarki. I wokół tego zagadnienia toczyła się w Polsce dyskusja na podstawie artykułu w »Tygodniku Powszechnym«, wzbudzającego ogólne zainteresowanie. Na skutek tego w niektórych parafiach została podjęta przez pielęgniarki akcja takiej opieki nad chorymi i jest prowadzona. Ale to jest kropla w morzu, tu trzeba nieporównanie więcej".

Partyjne instruktorki na pielgrzymkę

Stanisława Lebica odpiłowała ampułkę i już miała napełnić strzykawkę jej zawartością, gdy przeczytała nadruk „calcium bromatum".

Ze zdenerwowania podniosła głos na uczennicę, od której dostała specyfik.

– Co ty mi dajesz? Przecież prosiłam o glukozę.

– Pani instruktorko, ja nie widzę dobrze, mam zapuszczoną atropinę – odpowiedziała wystraszona kandydatka na pielęgniarkę.

– Atropinę? Po co?

– No bo wybieram się na imprezę...

Dziewczyny czasem uciekały się do tego zabiegu, aby sztucznie powiększyć sobie źrenice – wyglądały wtedy atrakcyjniej.

Stanisława Lebica była jedną z instruktorek w Szkole Pielęgniarstwa Psychiatrycznego. Stanowisko to zaproponowała jej Hanna Chrzanowska, która od kilku miesięcy była tam dyrektorką.

„Na jesieni 1957 roku opuściłam Szkołę Krakowską, aby objąć kierownictwo Szkoły Pielęgniarstwa Psychiatrycznego w Kobierzynie" – zapisze Hanna w pamiętniku. Odchodziła „z czystym sumieniem", ponieważ na stanowisku instruktorki pielęgniarstwa domowego zostawiała Zofię Szlendak. „Całość prac w zakresie szkolenia w pielęgniarstwie otwartym, wykłady i nadzór nad praktykami przejęła Kazimiera Skobyłko, moja dawna uczennica, potem długoletnia koleżanka" – doda.

Kobierzyński szpital, zwany przez niektórych Wawelem polskiej psychiatrii, postawiono w wielkim, liczącym ponad pięćdziesiąt hektarów parku. Od 1917 roku na tym terenie znajduje się kilkanaście pawilonów przeznaczonych dla ośmiuset chorych. Szkołę Pielęgniarstwa Psychiatrycznego założono pod koniec 1949 roku z inicjatywy doktora Zdzisława Mieniewskiego i umieszczono w gmachu w głębi obiektu, nieopodal kaplicy pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej.

Stanisława Lebica mówi:

– Jestem przekonana, że Hannę Chrzanowską mianowano dyrektorką szkoły, aby przywróciła tu atmosferę pracy z czasów doktora Mieniewskiego. I to rzeczywiście nastąpiło. Chrzanowska była ogromnie dobra, wyrozumiała, mądra, każdego umiała podtrzymać na duchu. Uczennicom, które popełniały błędy, dawała szansę i czas, aby jeszcze dojrzały. Tak było i w tym przypadku, ale niestety ta dziewczyna zawiniła powtórnie przy innej instruktorce i ostatecznie została usunięta.

Na czym polegała zmiana wprowadzona przez Chrzanowską?

– Ona szanowała instruktorki i uczennice. Ich godność, wolność. Nie stresowała. Zupełnie inaczej się z nią czułam. Byłam szczera, otwarta, bezpośrednia. Można było się przed nią otworzyć. Miała ogromną wiedzę, przy ocenie uczennic brała pod uwagę postawę wobec chorego. Ona mówiła nam ciągle: „Nie odchodźcie od łóżka".

Czułość – tak Stanisława Lebica określa postawę Chrzanowskiej i opowiada:

– Kilka instruktorek jechało na praktyki na Kopernika. Była mgła i jedną z nas potrącił tramwaj. Wypadek okazał się śmiertelny. Hanna Chrzanowska zorganizowała wyjazd całej szkoły, instruktorek i uczennic, do rodziny zmarłej. Trudno powiedzieć, jak to zrobiła, ale znalazła też jej narzeczonego, który odbywał służbę wojskową, i on także przyjechał.

Wiosną 1958 roku bardzo zaangażowała się w organizację pielgrzymki pielęgniarek na Jasną Górę. Z Kobierzyna pojechało nawet kilka instruktorek, które należały do partii. Pielgrzymki te rozpoczęły się w 1956 roku po uwolnieniu prymasa Wyszyńskiego, ale były coraz krytyczniej oceniane przez władze. Czy z tego powodu na początku kwietnia 1958 roku rozwiązano szkołę w Kobierzynie, a Hannie przesłano wypowiedzenie? Zdania na ten temat są podzielone. Faktem jest, że istnienie takich szkół krytykowano już wcześniej. I faktem jest również, że przed Hanną otworzyły się nowe perspektywy.

Fragment książki Pawła Zuchniewicza, „Siostra naszego Boga. Niezwykła historia Hanny Chrzanowskiej", która ukaże się w maju nakładem Wydawnictwa Znak. Autor, dziennikarz, wydał dotychczas m.in. „Cuda Jana Pawła II", „Papież nadziei", „Ojciec wolnych ludzi. Opowieść o Prymasie Wyszyńskim".

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Mąż alkoholik. Żona po operacji mózgu. Objęłyśmy opieką, kiedy się wydawało, że jest już w agonii. Bezwład całkowity, nieprzytomna, odleżyny ogromne. Odchuchaliśmy. Obecnie trochę chodzi, mówi bełkotliwie, ale jest całkowicie przytomna, zadowolona z życia. Mąż ją kocha i dba o nią. Mają wychowankę. Dziecko było z początku bardzo trudne. Zadbano o jej odzież, wychowanie – pielęgniarka razem z inną pracownicą służby zdrowia, sąsiadką. Obecnie dziewczyna jest już prawie dorosła, dba o matkę, dobra, gospodarna".

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Nie z Tuskiem te numery, lewico