Mąż alkoholik. Żona po operacji mózgu. Objęłyśmy opieką, kiedy się wydawało, że jest już w agonii. Bezwład całkowity, nieprzytomna, odleżyny ogromne. Odchuchaliśmy. Obecnie trochę chodzi, mówi bełkotliwie, ale jest całkowicie przytomna, zadowolona z życia. Mąż ją kocha i dba o nią. Mają wychowankę. Dziecko było z początku bardzo trudne. Zadbano o jej odzież, wychowanie – pielęgniarka razem z inną pracownicą służby zdrowia, sąsiadką. Obecnie dziewczyna jest już prawie dorosła, dba o matkę, dobra, gospodarna".
Hanna spodziewała się ciężkiej walki, na którą nie mogła pójść bezbronna. Przygotowała sobie więc argumenty – miała nadzieję, że będą nie do odparcia. Jej dotychczasowe doświadczenia z angażowaniem struktur kościelnych do pracy dla chorych nie były dobre, więc zakładała, że i tym razem przyjdzie jej stoczyć ciężki bój. Co prawda z księdzem Machayem zetknęła się w czasie okupacji – prosiła go o pomoc i on jej bez zwłoki udzielił – ale to było tak dawno temu, że właściwie o tym zapomniała. A teraz miała za sobą wiele nieudanych prób przekonania parafii czy zakonów do włączenia się w pielęgnację chronicznie chorych. I nie miała wyjścia. Choćby przyszło jej ich zmusić – zrobi to! Jeśli zajdzie taka potrzeba, to wypuści całe mnóstwo strzał, nie tylko tę jedną. Która będzie następna?
„Matka nieślubna na klinice położniczej. Dzieckiem zajmować się nie chce. Otaczamy ją opieką po wypisaniu; ponieważ nie ma warunków pozwalających na powrót z dzieckiem do domu – to ostatnie umieszczamy w Domu Małego Dziecka (bo w Domu Matki i Dziecka przyjęcia chwilowo wstrzymane: kwarantanna). Ale sprawa najważniejsza – rozbudzenie w matce uczuć macierzyńskich. Młodziutka pielęgniareczka co dzień prowadzi ją do zakładu, aby karmiła dziecko. Po kilku dniach matka chodzi już sama, nie można jej odgonić. Ojciec znany. Ta sama pielęgniarka skłania go (z trudem), aby zobaczył się z matką dziecka. Nie ma gdzie – więc cała trójka spotyka się gdzieś na ulicy. Wodzą się długo. Po paru dniach ojciec oświadcza: „Nie wiem, do cholery, co się stało, ale ta pani (tzn. pielęgniarka) tak mnie opętała, że chyba się ożenię". Trudności, brak papierów dla urzędu stanu cywilnego – wszystkie przezwyciężone. Ale brak spodni dla pana młodego. Wytrzaskujemy spodnie. W końcu triumf: ślub – oczywiście za darmo, bo oboje nie mają pieniędzy – w kościele oświetlonym a giorno".
Ta historia skończyła się dobrze. Ale czyż nie ostrzejsza, celniejsza będzie strzała, która zaniesie inną wiadomość – o dramacie, który rozegrał się, ponieważ było już za późno:
„Psychicznie chora w ciemnej norze bez okna, dziury w podłodze, rozwalone kraty, kopcący piecyk, barłóg zasłany łachami. Wchodzimy – nic nie widać przez dym, tylko rzuca się na nas pies. Po chwili dostrzegamy na barłogu stwora z włosami na jeża, z twarzą dosłownie czarną od brudu. Cała w strupach. Jedyne ogrzewanie zimą – to pies na barłogu. Chora co jakiś czas żywiona »przez ludzi«, rodziny nie ma, tylko brata poza Krakowem, który o siostrę nie dba. Tak całymi miesiącami. Pielęgniarka znalazła ją przypadkiem. Przenosimy do zakładu. Umiera w krótkim czasie".