Chciałbym nagrać album z tekstami, którą brzmią, jakby wyszły spod ręki Boba Dylana, a wyprodukowane zostały przez Phila Spectora. Przede wszystkim jednak chciałbym śpiewać jak Roy Orbison, ponieważ nikt nie śpiewa tak jak on".
To słowa najbardziej rockandrollowego spośród amerykańskich bardów, czyli Bruce'a Springsteena, wyniesionego na szczyt przez album „Born in the U.S.A.". Wypowiedział je, wprowadzając Orbisona do Rock and Roll Hall of Fame. Roy żartował, że „kopnął go wielki zaszczyt" i nie dowierzając, że dzieje się to naprawdę, poprosił Springsteena o kopię jego wystąpienia na papierze. To właśnie wtedy zrodził się pomysł, by nagrać koncert, podczas którego Orbison wystąpił z towarzyszeniem Springsteena, Elvisa Costello, Jacksona Browne'a, T Bone Burnetta, Jennifer Warnes i k.d. lang.
Rejestracja występu w Cocoanut Grove w Los Angeles, która właśnie ukazała się na DVD, jest koronnym dowodem na wielkość muzyka lekceważonego przez niektórych za „niemęski" głos i piosenkowe wyznania o mężczyznach, którzy przeżywają miłosny zawód, a nawet płaczą. Bo Roy Orbison śpiewał o marzeniach, porzuceniu i cierpieniach. Jego prześmiewcy podkreślali, że dopuścił do głosu męską histerię, ekshibicjonizm i masochizm.
– Kiedy ukazała się piosenka „Crying", sporo ryzykowałem i nie wiedziałem, że płaczący mężczyzna zostanie zaakceptowany – mówił Roy. Dla wielu młodych wokalistów był to przejaw odwagi i nowatorstwa.
– Połączenie liryzmu i dramatyzmu z głosem Roya dawało niepowtarzalny efekt – zachwycał się Robert Plant z Led Zeppelin. – To dzięki Orbisonowi śpiewanie o wielkich emocjach stało się również męskim tematem – to słowa Robina Gibba z Bee Gees. – Brzmiał tak jakby śpiewał z samego Olimpu – mówił Bob Dylan. – Jego głos był w stanie obudzić trupa i pozostawić go w przekonaniu, że wszystko możliwe. Gdy Roy wykorzystywał swoje cztery oktawy, chciało się jechać samochodem z urwiska w przepaść!