Tomasz Terlikowski: Maksymilian Kolbe. Zakonnik, który ocalił człowieczeństwo

Dla więźniów dobrowolna śmierć zakonnika stała się dowodem na to, że również w obozie jest miejsce na bohaterstwo, że możliwe jest tam – wbrew wszystkim próbom hitlerowców – zachowanie godności człowieka i prawdziwej miłości.

Aktualizacja: 14.08.2017 08:21 Publikacja: 14.08.2017 00:01

Tak śmierć Maksymiliana Kolbego w bunkrze głodowym wyobrażał sobie Mieczysław Kościelniak, który prz

Tak śmierć Maksymiliana Kolbego w bunkrze głodowym wyobrażał sobie Mieczysław Kościelniak, który przebywał w obozie razem z zakonnikiem.

Foto: EAST NEWS

14 sierpnia w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz zmarł śmiercią głodową o. Maksymilian Kolbe. W związku z rocznicą jego męczeńskiej śmierci przypominamy tekst Tomasza Terlikowskiego, który ukazał się w marcowym "Plusie Minusie".

Ostatni etap ziemskiej wędrówki ojca Maksymiliana rozpoczął się 28 maja 1941 roku, kiedy wraz z grupą 320 więźniów Pawiaka załadowano go do pozbawionych okien wagonów, które natychmiast zaplombowano. Więźniowie nie wiedzieli, dokąd są przewożeni, byli przerażeni, niepewni dalszego losu. Warunki, w jakich ich transportowano, były dramatyczne. Gdy do jednego wagonu wtłoczono 80 osób, nie było nie tylko gdzie usiąść, ale przede wszystkim czym oddychać. Esesmani nie podawali ani jedzenia, ani picia. „Zatłoczone wagony, trwająca nieraz po kilkadziesiąt godzin jazda w zamkniętych, niewietrzonych wagonach, zaduch i smród, męczące więźniów pragnienie były tylko wstępem do tego, co czekało ich po wyładowaniu na obozowej rampie". I choć niewiele mamy świadectw o transporcie, którym podróżował ojciec Maksymilian, to wiadomo na pewno, że tym razem było nieco inaczej niż zazwyczaj: już na początku więźniowie zaczęli śpiewać pieśni maryjne, które zaintonował zakonnik.

Do obozu nowy transport dotarł wieczorem. Wjazd przez bramę był już symbolicznym wejściem w przestrzeń piekielną. Prosta budowla wyznaczała kres nie tylko wolności, ale także godności człowieka.

Przedsionek śmierci

Pierwsze dwa dni spędził ojciec Kolbe na wożeniu kamieni i żwiru do budowy parkanu przy krematorium. Już wtedy musiało się stać dla niego jasne, że celem tej pracy nie jest wykonanie zadań, ale zamęczenie pracujących. Gdy pilnujący więźniów esesman zauważył, że młody chłopak próbuje pomóc ojcu Maksymilianowi, któremu naładowano na taczki zbyt wiele żwiru, natychmiast zareagował i najpierw wyznaczył im karę 10 kijów, a później kazał wzajemnie wozić się na taczkach ze żwirem.

– Nigdy nie dotykałem trupa – wspomina tamten dzień Józef Stemler. – A tu rozkazano mi wspólnie z drugim więźniem włożyć dwa trupy do drewnianego koryta, przypominającego narzędzie używane przez rzeźników do parzenia zakłutych świń. Spojrzałem na trupa. Był to nagi człowiek z podbrzuszem ociekającym krwią, wykręconymi do tyłu rękami, opuchniętą szyją i twarzą, w której zastygł niewysłowiony ból. Zadrżałem, wydawało mi się, że mdleję. Esesman krzyknął...

– Bierzmy, bracie – usłyszałem czyjś spokojny głos. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że skądś ten głos znam. Z najwyższą odrazą wziąłem za skrwawione nogi, mój towarzysz za ręce, i złożyliśmy zwłoki do koryta. Potem drugi podobny zewłok ułożyliśmy głową w drugą stronę, nakryliśmy koryto pokrywą i pod komendą esesmana ponieśliśmy tę obozową trumnę. Moje samopoczucie było okropne. Ręce mi omdlewały. Trepy spadały z nóg. Myślałem, że lepiej by mi już było leżeć w tym korycie... Nagle usłyszałem słowa półgłosem wypowiadane przez dźwigającego ze mną więźnia: „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami..." Jakby jakiś prąd przeszył mnie dogłębnie i wszelką ściągnął ze mnie niemoc.

Na koniec tej wędrówki, już w budynku krematorium, ojciec Kolbe (dopiero w tym momencie rozpoznany przez swojego wieloletniego znajomego) odmówił jeszcze „Wieczny odpoczynek" za ludzi, których musiał przenosić.

Pokój serca emanujący z zakonnika doprowadzał do szału Heinricha Krotta i kapo pewnego dnia postanowił zakonnika zakatować. Powód? Nic takiego jak powód nie miało w Auschwitz czy innych obozach koncentracyjnych racji bytu. Celem ich istnienia było przecież mordowanie ludzi, a o kolejności mordów decydowali sami strażnicy, całkowicie arbitralnie. „Najbardziej narażeni to ludzie niezdolni do pracy, chorzy, starzy, dzieci, kobiety ciężarne, mężczyźni niskiego wzrostu, ludzie określonej narodowości (na przykład Żydzi, Cyganie, Polacy, Rosjanie), ludzie należący do warstwy inteligenckiej (na przykład profesorowie, duchowieństwo)". I chyba właśnie ten ostatni wzgląd był najistotniejszy.

Od rana zaczął przygotowania do uśmiercenia zakonnika. Osobiście wybierał najcięższe gałęzie i kazał Maksymilianowi biegiem zanosić je do miejsca przeznaczenia. Za każdym razem, gdy zakonnik upadał, był bity, kopany po twarzy i brzuchu, okładany kijem.

– Robić ci się nie chce, trutniu! Ja ci pokażę, co znaczy praca – wrzeszczał. Odpowiedzią ojca Maksymiliana były pokorne spojrzenie i modlitwa – a to tylko coraz bardziej rozwścieczało oprawcę, który w trakcie przerwy (szumnie nazywanej obiadową) najwyraźniej zdecydował się ostatecznie na zamordowanie kapłana i nakazał mu położyć się na kłodzie drzewa, a później polecił najsilniejszemu spośród więźniów wymierzyć 50 uderzeń; w przypadku chorego, głodnego, przemęczonego człowieka to mogła być kara śmierci. Wszystko zresztą wskazywało, że tak jest: zakonnik stracił przytomność, a oprawca kazał przyrzucić go gałęziami, licząc na to, że do wieczora więzień sam umrze. Tak się jednak nie stało; chory na gruźlicę, dzielący się z innymi swoim chlebem, osłabiony zakonnik wciąż żył. Więźniowie zabrali go do obozu i przenieśli do szpitala, w którym postawiono diagnozę: „zapalenie płuc i ogólne wycieńczenie".

Określenie „szpital obozowy" może być mylące. W istocie „placówka" ta była miejscem eksterminacji tak samo jak wszystkie inne przestrzenie w obozie. I choć w pierwszym okresie historii Auschwitz, gdy więźniowie byli jeszcze w stosunkowo dobrym stanie, szpital uchodził za miejsce względnego spokoju, to już na wiosnę 1941 roku, gdy obóz dotknęła epidemia tyfusu, zaczął być utożsamiany z umieralnią. Przeprowadzane od czasu do czasu przez esesmanów selekcje do gazu doprowadziły do ugruntowania opinii, że „szpital jest przedsionkiem krematorium".

Chcę za niego umrzeć

Ostatnia droga Maksymiliana ku Matce rozpoczęła się 29 lipca 1941 roku. Tego dnia obóz obiegła dramatyczna wiadomość: uciekł więzień. Był nim Zygmunt Pilawski, numer 1415635.

Co ucieczka oznaczała dla więźniów? Otóż 10 z nich – o ile uciekinier się nie znalazł – było skazywanych na śmierć w bunkrze głodowym. Tak miało być i tym razem, ale zanim hitlerowcy rozpoczęli procedurę wyboru skazańców, przez cały wieczór trzymali więźniów na placu, pozbawiając ich jakiegokolwiek jedzenia. Następnego dnia rano wypędzili ich na plac ponownie. Komendant Fritzsch zapowiedział, że będą stali na baczność, dopóki uciekinier się nie znajdzie, a jeśli się nie znajdzie, to 10 z nich pójdzie na śmierć głodową.

Dzień był lipcowy, gorący i skwarny. Więźniowie słabli i mdleli. Tych, którzy padli, wynoszono z szeregów i wrzucano na jedną kupę. Do wieczora leżących było wielu. Ci zaś, co stali, mieli opuchnięte twarze i oczy zachodziły im mgłą z gorąca i skrajnego zmęczenia, do którego doprowadziła fizycznie wyczerpująca postawa na baczność.

Gdy po całodniowym apelu uciekinier nadal się nie znalazł, przystąpiono do wyboru 10 skazańców. Fritzsch szedł wzdłuż szeregów więźniów i wyznaczał z każdego kolejne ofiary... W kolumnach, z których dokonano już selekcji, pozostali więźniowie mogli odetchnąć z ulgą. A wybrani... występowali przed szereg. Jeden ze wskazanych, numer 5659, Franciszek Gajowniczek, zaczął rozpaczać. „Jak mi żal mojej żony i dzieci, które osierocę"– miał powiedzieć. Usłyszał to ojciec Maksymilian i... gdy procedura wyboru ofiar dobiegła końca, wystąpił przed szereg, zdjął czapkę i stanął na baczność przed komendantem obozu Fritzschem.

– Czego chce ta polska świnia? – zapytał esesman.

– Jestem polskim księdzem katolickim, jestem stary, chcę umrzeć za tego, który ma żonę i dzieci – odpowiedział franciszkanin, wskazując na Franciszka Gajowniczka.

Esesman na chwilę zamilkł, ale, co być może jest pierwszym w obozie cudem Niepokalanej, zgodził się – choć przecież mógł dołożyć do grupy skazańców ojca Kolbego, wcale nie zwalniając z niej Gajowniczka. Ojciec rodziny wrócił do szeregu, a jego miejsce zajął franciszkanin.

Dlaczego ojciec Maksymilian to zrobił? Warto zacząć od jego własnych słów, według których przyczyną jest chęć oddania ojca rodzinie. Mężczyzna, kapłan, zakonnik uznaje, że konkretna rodzina potrzebuje ojca, mężczyzny, i poświęca dla niej swoje życie, kierując się miłością do rodziny, do małżeństwa, do obowiązków stanu rodziny.

Nie brak też innych interpretacji. Ojciec Albert Wojtczak wskazuje, że mogło chodzić o pomoc ofiarom selekcji. Ojciec Maksymilian nie chciał, by w straszliwej śmierci pozostali oni sami, chciał im towarzyszyć, wspierać ich, przywracać im nadzieję w śmierci głodowej. A może po prostu Niepokalana, która zawsze mu towarzyszyła, przywołała w jego umyśle słowa Ewangelii, które wskazały mu wówczas drogę męczeństwa.

Niezależnie jednak od późniejszych interpretacji jedno nie ulega wątpliwości: dla tamtych więźniów dobrowolna śmierć zakonnika stała się dowodem na to, że również w obozie jest miejsce na bohaterstwo, że możliwe jest tam – wbrew wszystkim próbom hitlerowców – zachowanie godności człowieka i prawdziwej miłości. Nie brakowało także takich, którzy przypuszczali, że ten wybór mógł być ucieczką przed długim cierpieniem, ale doświadczeni więźniowie i lekarze szybko przypominali, że sam ojciec Kolbe miał szansę, by przeżyć obóz, a śmierć głodową trudno uznać za ucieczkę. „Ksiądz Kolbe miał wszelkie szanse i podstawy do nadziei, że z Oświęcimia wyjdzie. Był na bloku rekonwalescentów. Nie pracował, miał wielu przyjaciół. Mówił po niemiecku, więc nawet mógł dostać funkcję na bloku. Mógł trwać. Nie miał zatem powodów, by uciekać od życia" – miał, według relacji ks. Szwedy, mówić dr Wilhelm Turschmidt, obozowy lekarz osadzony za odmowę podpisania volkslisty.

Niewiele wiemy o okolicznościach okrutnej męczeńskiej śmierci ojca Maksymiliana Kolbego. Jej świadkami byli ludzie, którzy musieli umrzeć wraz z nim. Tajemnicą pozostaje, co się wtedy wydarzyło, tajemnicą są słowa wypowiadane dla pocieszenia strapionych przez franciszkanina, tajemnicą jest wreszcie sama jego śmierć, która dokonała się w zamknięciu celi. To jednak, co wiemy, nie pozostawia wątpliwości: to była prawdziwa śmierć męczeńska, na którą skazano jego i dziewięciu innych ludzi z nienawiści już nie tylko do Chrystusa, ale do wiary w człowieczeństwo w ogóle.

Zaczęło się od „z szat obnażenia". Więźniom nakazano rozebrać się do naga, pozbawiono ich resztki ludzkiej godności i wrażenia osłonięcia; w śmierć mieli wchodzić pozbawieni nawet tej złudnej osłony, jaką były pasiaki.

Jak Jezus przybity do krzyża, mieli umierać nadzy. Miejscem śmierci była pozbawiona okien, pryczy, źródła światła i jakiejkolwiek ochrony przed zimnem ciasna cela. Gdy wprowadzano do niej 10 więźniów, esesmani okrutnie z nich zażartowali: „zdechniecie tu jak tulipany".

Śmierć głodowa jest jednym z najgorszych rodzajów śmierci. Organizm stopniowo słabnie, ale w niczym nie zmniejsza to pragnienia jedzenia i agresji związanej z jego brakiem. Później pojawia się apatia, śpiączka, niekiedy zaburzenia widzenia i postrzegania, aż wreszcie – trwa to od dwóch do sześciu tygodni – następuje śmierć. Okrutna, bolesna, poprzedzona często utratą pełnej świadomości. Cierpienie było tak wielkie, że ludzie umierali z przekleństwami na ustach.

Tym razem jednak było inaczej. Z celi, w której przebywał ojciec Kolbe, dobiegały głosy modlitwy, odmawianego wspólnie różańca, pieśni maryjnych, a także głoszonych przez franciszkanina kazań. „Miałem wrażenie, że jestem w kościele" – wspominał ten modlitewny nastrój Bruno Borgowiec, który był w tamtym czasie tłumaczem w bloku karnym. Modlitwy były tak gorące, że więźniowie często nie słyszeli, że w bloku pojawiają się esesmani, i dopiero ich wrzaski przerywały modlitwę. Gdy otwierały się drzwi, część skazańców podczołgiwała się do Niemców i błagała ich o wodę, chleb. Odpowiedzią były brutalne kopnięcia w brzuch, które zazwyczaj kończyły się śmiercią. A ojciec Kolbe spowiadał nocami, rozgrzeszał, czuwał nad konającymi.

Śmierć ojca Maksymiliana wpisuje się w charyzmat św. Franciszka z Asyżu. On umierał nago wśród braci, zaś jego duchowy uczeń został skazany na śmierć w nagości pośród dziewięciu obcych ludzi, z którymi ofiarował się umrzeć. Nie jest to proste naśladownictwo, zwykłe powtórzenie, ale symboliczny powrót do tamtej śmierci i jej uobecnienie w innych czasach i pośród innych ludzi. W nieludzkim okresie drugiej wojny światowej – czasie dwóch gigantycznych totalitaryzmów – naśladowca św. Franciszka umiera pozbawiony godności i nie wśród braci, a wśród obcych, ale śmierć tę przyjmuje tak jak jego duchowy ojciec; nie ma bowiem wątpliwości, że mimo ogromnego cierpienia ojciec Kolbe pozostawał pogodny. Gdy do celi na inspekcje czy po kolejne trupy wchodzili esesmani, zastawali go modlącego się, na kolanach i z pogodnym obliczem. Nawet dla nich było to czymś zachwycającym i – wedle świadectwa Brunona Borgowca – powtarzali oni do siebie: „Ten tam ksiądz, to jest całkiem porządny człowiek. Takiego tu jeszcze nie mieliśmy".

Tak mijały kolejne dni. Silniejsi i zdrowsi od niego skazańcy umierali, a on trwał na modlitwie.

14 sierpnia, w wigilię uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, hitlerowcom znudziło się czekanie na jego śmierć. Większość skazanych była już dawno martwa, ale w celi zostało jeszcze czterech. Trzech z nich leżało wyczerpanych głodem na podłodze, a przy nich, wciąż trwając na modlitwie, siedział ojciec Kolbe. Cela była potrzebna jako miejsce kolejnych kaźni i dlatego podjęto decyzję o dobiciu skazańców. Katem był Hans Bock, więzień z numerem 5, kryminalista, który w tamtym czasie pełnił obowiązki starszego bloku w szpitalu obozowym. To on zrobił zastrzyki z fenolu czterem więźniom. Ojciec Kolbe sam, z jasnym obliczem, wyciągnął do niego rękę. Uśmiech oczekiwania na spotkanie z Matką nie schodził z jego ust. Po 386 godzinach w celi śmierci przychodził do Niepokalanej, na spotkanie z którą czekał całe życie. Teraz już wiedział, że – jak mu to zostało obiecane – zdobył dwie korony; nie tylko oddał Maryi swoje życie, swoją czystość, ale też poświęcił swoje życie.

Jak odchodził – tego nie wiemy. Zostało nam natomiast świadectwo odnalezienia jego zwłok. „Zaraz po wyjściu esesmana z katem powróciłem do celi, gdzie znalazłem ojca Maksymiliana w pozycji siedzącej, opartego o tylną ścianę z oczami otwartymi, z głową pochyloną na bok. Pogodna czysta jego twarz, promieniała" – wspomina Bruno Borgowiec.

Sens męczeństwa

Wiadomość o tej śmierci obiegła obóz. I wywołała w nim moralny i duchowy wstrząs.

Czy to możliwe? A więc może znaleźć się człowiek, Polak, który nie kawałek chleba, nie kilka łyżek zupy z dna miski, ale swoje życie oddaje, aby ratować życie innego więźnia? – pytał Józef Stemler. – W moralnej atmosferze obozu fakt ten wywołał głęboki, dobroczynny wstrząs, jak fale wywołane przez rzucony na głębinę kamień, potoczył się ten wstrząs moralny z bloku na blok, ze sztuby na sztubę, z serca do serca. Ten wstrząs odmieniał serca, przywracał nadzieję, dawał wiarę w człowieka. On umocnił działalność obozowej grupy oporu – tajnej organizacji więźniarskiej, która od tego wydarzenia dzieliła czas na „przed" i „po" ofierze o. Maksymiliana. Wielu więźniów przeżyło obóz dzięki istnieniu i działalności tej organizacji. Ocalało nas niewielu, dwóch na stu. Ja dostąpiłem tej łaski, jestem jednym z tych dwóch. Franciszek Gajowniczek nie tylko, że ocalał, ale żył jeszcze 54 lata - wspominał Stemler.

Nasz święty współwięzień przede wszystkim ocalił w nas człowieczeństwo. Był duchowym pasterzem w komorze głodowej, wspierał, prowadził modlitwy, rozgrzeszał i wyprowadzał umierających znakiem krzyża na drugi świat. W nas, ocalałych z selekcji, umocnił wiarę i nadzieję. Pośród tego zatracenia, terroru i zła przywrócił nadzieję? –?wspominał inny osadzony w Auschwitz, Michał Micherdziński. O przywracaniu nadziei, człowieczeństwa mówił także więzień Marian Kołodziej, autor wstrząsających „Kliszy pamięci", które oglądać można we franciszkańskim kościele w Harmężach.

Wstrząs, jakim była ta śmierć, można wyjaśniać na różne sposoby. Profesor Anna Pawełczyńska, sama więźniarka Auschwitz, podkreślała, że ofiara z życia, zachowanie wierności zasadzie „kochaj bliźniego swego jak siebie samego" było największym z możliwych zwycięstw w obozie. W ten sposób człowiek ukazywał, że potrafi sprzeciwić się warunkom, że jego świadomości nie determinuje materialny byt, a oprawcom nie udało się złamać jego wiary i woli. To nie agresorzy kształtowali jego życie, ale on sam we współpracy z Bogiem.

Ale jest także głębszy, już nie socjologiczny, a teologiczny wymiar obozowego świadectwa ojca Maksymiliana. Męczennik, co mocno podkreśla Dariusz Karłowicz w „Arcyparadoksie śmierci", w starożytnym chrześcijaństwie był postrzegany jako „zmysłowa manifestacja Ducha".

Będąc już kimś z innego porządku [męczennik], dowodzi istnienia rzeczywistości, którą głosi nauka chrześcijańska. W jego osobie ukazana zostaje spełniona nadzieja: jego ciało ujawnia rzeczywistość zmartwychwstania, przemiana duszy manifestuje się poprzez wolność od lęku, równowagę ducha i miłość okazywaną nawet wobec prześladowców, a on sam na oczach swych braci staje się podobny Bogu.

W Auschwitz – i to może być kluczowe dla zrozumienia znaczenia poświęcenia się ojca Maksymiliana – męczeństwo nie tylko upodobniło zakonnika do Boga, ale może nawet jeszcze mocniej przywróciło mu człowieczeństwo i pozwoliło innym zrozumieć, że też mogą zachować godność. Ten wymiar świadectwa ojca Kolbego pozostaje aktualny do dziś, gdy na różny sposób pozbawia się ludzi ich osobowej godności czy skłania się ich do wyrzeczenia się jej.

Męczeństwo Maksymiliana przypomina, na jakich wartościach trzeba budować nasze własne człowieczeństwo, by nie ulegało ono naporowi prób, przed którymi staje każde pokolenie. „A nikt nie wie, jaka to będzie próba i kiedy nastąpi" – pisze Anna Pawełczyńska.

Fragment książki Tomasza P. Terlikowskiego „Maksymilian Kolbe. Biografia świętego męczennika", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Esprit.

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Magazyn Plus Minus

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

14 sierpnia w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz zmarł śmiercią głodową o. Maksymilian Kolbe. W związku z rocznicą jego męczeńskiej śmierci przypominamy tekst Tomasza Terlikowskiego, który ukazał się w marcowym "Plusie Minusie".

Ostatni etap ziemskiej wędrówki ojca Maksymiliana rozpoczął się 28 maja 1941 roku, kiedy wraz z grupą 320 więźniów Pawiaka załadowano go do pozbawionych okien wagonów, które natychmiast zaplombowano. Więźniowie nie wiedzieli, dokąd są przewożeni, byli przerażeni, niepewni dalszego losu. Warunki, w jakich ich transportowano, były dramatyczne. Gdy do jednego wagonu wtłoczono 80 osób, nie było nie tylko gdzie usiąść, ale przede wszystkim czym oddychać. Esesmani nie podawali ani jedzenia, ani picia. „Zatłoczone wagony, trwająca nieraz po kilkadziesiąt godzin jazda w zamkniętych, niewietrzonych wagonach, zaduch i smród, męczące więźniów pragnienie były tylko wstępem do tego, co czekało ich po wyładowaniu na obozowej rampie". I choć niewiele mamy świadectw o transporcie, którym podróżował ojciec Maksymilian, to wiadomo na pewno, że tym razem było nieco inaczej niż zazwyczaj: już na początku więźniowie zaczęli śpiewać pieśni maryjne, które zaintonował zakonnik.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie