14 sierpnia w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz zmarł śmiercią głodową o. Maksymilian Kolbe. W związku z rocznicą jego męczeńskiej śmierci przypominamy tekst Tomasza Terlikowskiego, który ukazał się w marcowym "Plusie Minusie".
Ostatni etap ziemskiej wędrówki ojca Maksymiliana rozpoczął się 28 maja 1941 roku, kiedy wraz z grupą 320 więźniów Pawiaka załadowano go do pozbawionych okien wagonów, które natychmiast zaplombowano. Więźniowie nie wiedzieli, dokąd są przewożeni, byli przerażeni, niepewni dalszego losu. Warunki, w jakich ich transportowano, były dramatyczne. Gdy do jednego wagonu wtłoczono 80 osób, nie było nie tylko gdzie usiąść, ale przede wszystkim czym oddychać. Esesmani nie podawali ani jedzenia, ani picia. „Zatłoczone wagony, trwająca nieraz po kilkadziesiąt godzin jazda w zamkniętych, niewietrzonych wagonach, zaduch i smród, męczące więźniów pragnienie były tylko wstępem do tego, co czekało ich po wyładowaniu na obozowej rampie". I choć niewiele mamy świadectw o transporcie, którym podróżował ojciec Maksymilian, to wiadomo na pewno, że tym razem było nieco inaczej niż zazwyczaj: już na początku więźniowie zaczęli śpiewać pieśni maryjne, które zaintonował zakonnik.
Do obozu nowy transport dotarł wieczorem. Wjazd przez bramę był już symbolicznym wejściem w przestrzeń piekielną. Prosta budowla wyznaczała kres nie tylko wolności, ale także godności człowieka.
Przedsionek śmierci
Pierwsze dwa dni spędził ojciec Kolbe na wożeniu kamieni i żwiru do budowy parkanu przy krematorium. Już wtedy musiało się stać dla niego jasne, że celem tej pracy nie jest wykonanie zadań, ale zamęczenie pracujących. Gdy pilnujący więźniów esesman zauważył, że młody chłopak próbuje pomóc ojcu Maksymilianowi, któremu naładowano na taczki zbyt wiele żwiru, natychmiast zareagował i najpierw wyznaczył im karę 10 kijów, a później kazał wzajemnie wozić się na taczkach ze żwirem.
– Nigdy nie dotykałem trupa – wspomina tamten dzień Józef Stemler. – A tu rozkazano mi wspólnie z drugim więźniem włożyć dwa trupy do drewnianego koryta, przypominającego narzędzie używane przez rzeźników do parzenia zakłutych świń. Spojrzałem na trupa. Był to nagi człowiek z podbrzuszem ociekającym krwią, wykręconymi do tyłu rękami, opuchniętą szyją i twarzą, w której zastygł niewysłowiony ból. Zadrżałem, wydawało mi się, że mdleję. Esesman krzyknął...