Złote sedesy Janukowycza

Dwa lata temu 200 ludzi przyjechało z Majdanu do posiadłości zbiegłego prezydenta Ukrainy. Uchronili ją przed rozgrabieniem. Dziś oprowadzają wycieczki, dbają i pilnują. Ale los Meżyhiria wciąż jest niepewny.

Aktualizacja: 05.03.2016 15:01 Publikacja: 04.03.2016 06:00

Foto: Fotorzepa, Iwona Trusewicz

Petro Olejnik spotyka nas w drzwiach kompleksu sportowego Green Side, od którego zaczyna się zwiedzanie rezydencji Wiktora Janukowycza. Zwiedzających jest niewielu, bo za zimno, by spędzić godziny w parkowych alejkach, czekając w kolejce do wnętrza. A ogrzać się nie ma gdzie.

Przy kutej czarno-złotej bramie gruba kobieta sprzedaje wejściówki po 50 hrywien (8 zł). Za tyle można się przejść po okolicy. Zwiedzanie wnętrz rezydencji kosztuje dodatkowe 200 hrywien (32 zł). To niemało, jeżeli wziąć pod uwagę, że ukraiński emeryt dostaje 1200–2000 hrywien miesięcznie.

A jednak ciągną tu tłumy Ukraińców i autokary z turystami. Na własne oczy chcą zobaczyć największe w Europie muzeum korupcji najwyższej władzy. Nikt nie wie, ile publicznych pieniędzy ukradli z kasy państwa Janukowycz i jego klika. Wiadomo, że utrzymanie kompleksu Meżyhirie kosztowało ukraińskich podatników 4 mln euro... miesięcznie. Cały majątek wyceniany jest na ponad miliard dolarów. Tymczasem Janukowycz za jedyny legalnie kupiony fragment gruntu, czyli 1,8 ha, gdzie postawił i urządził sobie za pieniądze rodaków bizantyjską rezydencję, płacił państwu czynsz dzierżawny. Było to całe 314 hrywien miesięcznie...

Latem jest tutaj pięknie, wszystko starannie utrzymane. Mnóstwo kolorowych rabat z kwiatami, są strumienie, mostki, altany w stylu antycznym; godzinami można spacerować wśród zieleni, zrobić sobie piknik, odwiedzić park safari, gdzie trzymano wiele egzotycznych zwierząt. – Ale tylko te, które Janukowycz lubił jeść – dodaje z uśmiechem Sierhij, drobny przedsiębiorca z Kijowa.

Tarcze w szafie

Na ulicach odchodzących od Majdanu wciąż stoją kwiaty i znicze w miejscach, gdzie snajperzy rządowych sił specjalnych Berkut zabili protestujących. Na samym Majdanie stoją wielkie tablice ze zdjęciami ofiar. Nad placem góruje dom związków zawodowych z czarnymi wypalonymi otworami po oknach. Pozostanie tu na długo jako przypomnienie tamtych dramatycznych wydarzeń.

Po drodze do Meżyhiria siedząca obok Sirhija kijowska malarka i jubilerka Wiktoria dodaje swoją historię. Mieszka na ulicy Gruszewskiego – tuż przy parlamencie, dziesięć minut spacerem od Majdanu. Na klatce schodowej jej kamienicy koczowali czarno odziani żołnierze Berkutu. Dobrze pamięta ich tępe spojrzenia, niewidzący wzrok, jakby byli czymś odurzeni. W suterenie pili wódkę i klęli strasznie mężczyźni zwiezieni do Kijowa przez ówczesne władze z matecznika Janukowycza – Doniecka.

Czytaj także:

– To był tzw. anty-Majdan. Mieli pokazać światu, że jest ktoś, kto popiera Janukowycza. Strach było koło nich przejść – źli i głodni, zupełnie obcy wśród nas, kijowian. Nie rozumieli, o co nam chodzi, nie wiedzieli, po co sami się tu znaleźli. Zapytałam jedną ze stojących wśród nich kobiet, dlaczego to robią. Odpowiedziała, płacząc, że jest nauczycielką w Doniecku. Powiedzieli jej, że musi jechać, bo jeżeli odmówi, to straci pracę – żal mi się jej zrobiło. Dałam jej kilka placków, które niosłam majdanowcom – opowiada Wiktoria.

Codziennie gotowała dla chłopaków z Majdanu. Nosiła im gorące zupy i herbatę, ulubione pielmieni. Pewnego wieczoru do jej drzwi głośno zapukano.

– Bałam się, że to Berkut, ale otworzyłam. W korytarzu tłoczyła się szóstka młodych chłopaków. Dwóch było postrzelonych – w nogę i ramię, jeden miał oko prawie na wierzchu. Szukali schronienia – opowiada.

Chłopcy mieli po 18–20 lat; w małej kuchni Wiktoria urządziła ambulatorium. Przez telefon znajomy lekarz instruował ją, co ma robić: jak założyć opatrunki, zabezpieczyć oko. Potem trzeba było chłopaków nakarmić i dać im kilka godzin snu.

– Najtrudniej było ukryć te ich żelazne tarcze, które chroniły od snajperskich kul. Upchnęłam je w szafie. Chłopcy odeszli nocą, a tarcze zostały. Bałam się, że je u mnie znajdzie jakaś poszukiwawcza grupa Berkutu – dodaje.

Zimą kaczki gromadzą się na trzech stawkach z podgrzewaną wodą, które otaczają drewniany kompleks saun i bani na terenie rezydencji. Za kunsztownym czarno-złotym ogrodzeniem ciągną się hektary pola golfowego, a na horyzoncie majaczy „dom Putina". Za Janukowycza gościli tam co miesiąc–dwa prezydenci Rosji i Białorusi. Spotkania były niespieszne, czas płynął przyjemnie. Gospodarz dostarczał im smakołyki ze swojej kuchni.

Kamienny „dom Putina" do dziś pozostaje jedynym obiektem na terenie posiadłości, którego się nie zwiedza. Tutaj rezyduje komendant Denis Tarachkotielik. Wędruje się za to po wszystkich zakamarkach rezydencji Janukowycza, o której mówił dziennikarzom: „zbudowałem jeden dom, taki klubowy". Dodawał, że na terenie Meżyhiria ma tylko domek i kawałek ziemi – ot, jakiś hektar. Oto skromny prezydent 45-milionowego narodu, mający w życiorysie polskie korzenie (babka po mieczu pochodziła z Warszawy); bose i głodne dzieciństwo bez rodziców, 3,5 roku kolonii karnej za kradzieże i rozboje; praca w sowieckim pekaesie.

Gdy wchodzimy do Green Side, już wiem, że Janukowycz oślepł jak setki podobnych mu mężczyzn z nizin, którzy siłą, przekrętem, lizusostwem, ale i sprytem, okrucieństwem, niepohamowaną pazernością i zimną bezwzględnością wdrapali się na szczyt i oślepiło ich słońce władzy. Nie widzą już nic – oprócz siebie i Boga. A może dla nich to jedna osoba?

Nasz przewodnik Petro nie robi dobrego wrażenia: szczupły, ciemnowłosy, z twarzą zmęczoną i jakby złą, nosi skórzane kierpce. Owinął się czarno-czerwoną flagą UPA i zaczyna opowiadać po ukraińsku. Stojący obok mnie dziennikarz włoski pochyla się nad swoją długonogą blond tłumaczką. Ja proszę o opowieść po rosyjsku. Ukraińskiego aż tak dobrze nie znam.

– Ja jestem ze Lwowa i rozumiem po polsku, a wy nie znacie naszej mowy? – rzuca gniewnie. W miarę rozmowy Petro powoli mięknie, łagodnieje, przechodzi na rosyjski, staje się Pietią – 36-letnim drobnym przedsiębiorcą, ojcem córki, której nie widział od roku, rozwodnikiem. Jest żołnierzem Majdanu: trafił tu przed dwoma laty, 23 lutego.

Galeria sławnych gości

Był świt po najbardziej krwawej bitwie na Majdanie. Berkut zabił co najmniej 100 osób, ranił setki; Janukowycz z dworem i rodziną uciekł do Rosji. Meżyhiria opuściła jego ochrona; stanęło otworem na szaber i zatracenie...

– Przyjechaliśmy tutaj w 200, by nie dopuścić do zniszczenia i kradzieży. Przecież to wszystko zostało kupione, zbudowane z pieniędzy narodu. Rano 23 lutego nikogo tu nie było, ale już poznikały niektóre pozłacane elementy wyposażenia – zaczyna Pietia.

Już w 2002 r., gdy był premierem, Janukowycz upodobał sobie to zielone, pięknie położone miejsce, będące oficjalną rezydencją władz sowieckich jeszcze przed drugą wojną światową. Dzierżawił tutaj wtedy dom o powierzchni 325 mkw. W okolicy zresztą mają swoje dacze dziesiątki innych polityków i oligarchów: były prezydent Leonid Kuczma, który na swego następcę wyznaczył Janukowycza, czy były kandydat na prezydenta, biznesmen i bankier Serhij Tyhipko. – Jaceniuk (obecny premier Ukrainy) też tu ma dom. Niedaleko od rezydencji – mówi Pietia. W okolicy miała daczę także Julia Tymoszenko.

Większość z nich można zobaczyć na małej wystawie w hallu Green Side. Zdjęcia nie tylko zresztą postaci z pierwszych stron gazet: również  ładnej blondynki w stroju współczesnym i ludowym. To Lubow Poleżaj – kochanka Janukowycza, siostra naczelnej kucharki rezydencji. Oficjalnie nigdy się z prezydentem nie pokazywała; miała w Kijowie swój biznes. Jej firmy kosmetyczne i fundacja organizowały za pieniądze od Janukowycza (czyli z budżetu) wystawy kynologiczne na całym świecie.

Wreszcie docieramy do głównego budynku rezydencji. Piękny nie jest: pięciopiętrowa landara, od ogrodu wsparta na granitowych kolumnach wszelkiej maści i murkach żywcem wyjętych z zagród Mazowsza, wbita została we wzgórze tak, by z balkonów najwyższego piętra, na którym mieściły się sypialnie – męska i damka, widać było Dniepr i kołyszące się przy przystani w dole prezydenckie jachty i łodzie.

Pietia podaje, że tylko na drewniane wyposażenie domu – schody, ręczne mozaiki na sufitach, sufity kasetonowe, parkiety z 17 gatunków drewna, szafy gdańskie, obudowy wielkich kominków – wydano 10,5 mln dolarów.

Kryształowe ogromne żyrandole zdobione złotem, srebrem i drogimi kamieniami kosztowały 120 tys. euro każdy. Za kryształowy stolik szkaradę w jednym z holi jego francuski wytwórca zainkasował od 150 do 200 tys. euro. Mijamy portret prezydenta, na którym przychylny malarz ukazał go jako kierowcę rajdowego w kasku z napisem „Ukraina". Dzielny rajdowiec liczył się jednak z pieniędzmi – gdy były jego.

Pietia opowiada, że nawet tu, w przepychu prawdziwie bizantyjskim, Janukowycz nikomu nie przepuścił. Sprzątaczki miały kontrakty na 10 tys. hrywien (dziś to 1500 zł), a dostawały połowę – resztę prezydent brał do kieszeni. Bez skrupułów pobierał też emeryturę: ponad 16 tys. hrywien miesięcznie, jeszcze w czasie, gdy był u władzy. Dopiero w tym roku ukraiński rząd uzyskał sądowe zajęcie tych świadczeń.

Wchodzimy na kryty kort tenisowy; dalej jest zimowy ogród z wypchanym lwem, którego miał ustrzelić prezydent (oczywiście był też najlepszym myśliwym). Dochodzimy do gabinetów odnowy wyposażonych w najdroższy sprzęt. Są i jednoosobowa kriokomora, komora baryczna, kąpiele perełkowe... W komorze solnej z wielkim łożem z jedwabną pościelą ściany wciąż płaczą słonymi łzami. To też robota francuska, za 50 tys. euro.

Mleczarnia i filharmonia pod jednym dachem

Główna rezydencja powoli odsłania swoje sekrety. Pierwsze pomieszczenie przypomina wyposażenie mleczarni: jak okiem sięgnąć aparatura do filtrowania powietrza. Obok kuchni laboratorium: trafiała tu nie tylko żywność, ale i nowe spodnie, fotel czy sztućce – wszystko musiało zostać przebadane.

Prezydent bał się otrucia, bo dobrze wiedział, że i na Ukrainie, i w Rosji są nie lada specjaliści w tej dziedzinie. Widział, jak na oczach świata umierał w Londynie otruty polonem przez rosyjskie służby Aleksander Litwinienko. A na kijowskim podwórku rywal w wyborach prezydenckich Wiktor Juszczenko został w czasie kampanii otruty dioksyną i ledwie uszedł z życiem. Do dziś nie wykryto sprawców, ale ludzie wiedzieli swoje... Janukowycz też.

W Honce, czyli rezydencji o powierzchni 2600 mkw., uderza natężenie kiczu. Meble różnych stylów i epok dobierane były na zasadzie „byle jak najdrożej". Podziwiać można kunszt rzemieślników fińskich, jedwabne dywany tkane na zamówienie w Iranie czy mozaiki na podłodze windy, ścianach kabiny prysznicowej i łazienek. Wielkie łoża w wielkich, bardzo samotnych sypialniach robią smutne wrażenie. Gabinet prezydenta z libańskiego cedru, z kunsztownymi drewnianymi szafami pełnymi nigdy nieczytanych książek. Sala bilardowa – złoty stół z zielonym suknem, złote żyrandole; kasetonowy drewniany sufit, drewniane ściany.

W wielkim dwukondygnacyjnym salonie biały fortepian firmy Steinway z ręcznym rysunkiem wykonanym przez Johna Lennona. Takich egzemplarzy jest na świecie 25. Cena – ponad milion dolarów. W innym salonie tzw. muzyczna skrzynka, czyli urządzenie odtwarzające dźwięk z metalowych wałków, kuzyn swojskiej katarynki. Ta „szwajcarska robota" XIX-wiecznej firmy Reuge kosztowała ukraińskich podatników pół miliona dolarów.

Takich bibelotów jest w rezydencji więcej. Zegary stojące i wiszące, figurki, nawet wypchany kotek okrętowy z brytyjskiego statku HMS „Ametyst", który pływał po chińskiej rzece Jangcy w latach wojny – jedyny taki egzemplarz na świecie.

– Jak dobierano sprzęty? – pytam naszego przewodnika. – Jak coś zobaczyli w internecie lub podczas wyjazdu i było wystarczająco drogie, to kupowali – odpowiada.

Pod koniec zwiedzania trafiamy do prywatnej cerkwi Janukowycza: ikonostas z bursztynu, w złocie i srebrze. Batiuszka dostawał 6000 hrywien miesięcznie za odprawianie modłów, ale miał poważną konkurencję: – Janukowycz był bardzo przesądny, bał się zamachu, otrucia, zdrady. Sprowadzał tutaj różnych radiestetów, szamanów, by odpędzali złe duchy i złe siły – opowiada Petro Olejnik.

Dochodzi ósma wieczorem. Wychodzimy do mroźnego, białego parku. Nad głową niebo obsypane gwiazdami, pusto. Mróz – 20 stopni. Czekający na nas kierowca już dawno by zamarzł, gdyby nie Jelena Sysojewa – wesoła blondynka prowadząca malutki barek. W porównaniu z zimnymi i samotnymi wnętrzami w jej ciasnej kanciapce wreszcie poczuliśmy się jak w domu.

– My tu wszyscy Majdan – prości ludzie, mały biznes – przyznaje. Sama jest prawniczką, ale od czasu Majdanu mieszka i pracuje w Meżyhiriu. Opowiada o komendancie Denisie Tarachkotieliku, który „przyprowadził ludzi z Majdanu, sformował struktury i pilnował, żeby nikt nie kradł". Najcenniejszych blisko tysiąc przedmiotów zostało komisyjnie oddanych do muzeum narodowego. I tyle je ludzie widzieli.

Petro Olejnik nie tylko oprowadza wycieczki, ale też dba, by wszystko było sprzątane, rośliny podlewane, ptaki w klatkach karmione i pojone, a parkiety należycie polerowane. Na terenie całego majątku zajmuje się tym 170 majdanowców. Dbają o zwierzęta, rozległe tereny zielone, polerują kilkadziesiąt zabytkowych limuzyn. Pilnują szklarni, w których dojrzewają ogórki, pomidory, bakłażany, czereśniowych i wiśniowych sadów. Latem prowadzą kawiarnię. Dostają za to około 3000 hrywien (ok. 500 zł) miesięcznie, mieszkają w domach dla pracowników rezydencji. Petro też nie sypia w wykładanej jedwabnymi dywanami sypialni; nie korzysta z łazienek z mozaikowymi ścianami ani z kuchni, w której lodówka jest wielkości pokoju (po zdobyciu rezydencji wisiały w niej zamrożone tusze jeleni, owiec i dzików).

Nowi gospodarze Meżyhiria pod swój dach przyjęli też uciekinierów z Doniecka i Ługańska. W ciągu dwóch lat urodziło się tutaj 30 dzieci. Kolejnych 40 osób to ochrona posiadłości: ludzie rekrutujący się z weteranów Majdanu, oddziałów Samoobrony, ale też z Berkutu i Gwardii Narodowej. Jak mówi komendant: „Żeby wziąć Meżyhirie szturmem, potrzebny jest w pełni uzbrojony batalion wojska".

Sezam do wzięcia

Do szturmu, miejmy nadzieję, nie dojdzie, ale Petro i Jelena przyznają, że przyszłość Meżyhiria jest niepewna. Potwierdza to również w wywiadach prasowych komendant Tarachkotielik. Roszczenia do terenu zgłaszają firma Tantalit, własność Siergieja Klujewa, szefa administracji prezydenta Janukowycza, a także firmy z rajów podatkowych.

W lipcu 2015 r. sąd w Kijowie na wniosek prokuratury generalnej nałożył areszt na cały majątek Tantalitu, w tym na kijowską posiadłość. W październiku prezydent Petro Poroszenko zaproponował, by Meżyhirie stały się domem wypoczynkowym dla wojskowych weteranów i przeszły w gestię resortu obrony.

– Generałowie już tu byli i widziałem, jak łakomie na to patrzą – pamięta Olejnik. Prezydent też widać to dostrzegł, bo się ze swego pomysłu szybko wycofał.

Meżyhirie wciąż kryje wiele tajemnic. Poszukiwania bunkra z kosztownościami spełzły na niczym. Ale majdanowcy są przekonani, że taki bunkier na terenie posiadłości jest. I że w razie odkrycia tylko oni uchronią jego skarby przed rozgrabieniem.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Petro Olejnik spotyka nas w drzwiach kompleksu sportowego Green Side, od którego zaczyna się zwiedzanie rezydencji Wiktora Janukowycza. Zwiedzających jest niewielu, bo za zimno, by spędzić godziny w parkowych alejkach, czekając w kolejce do wnętrza. A ogrzać się nie ma gdzie.

Przy kutej czarno-złotej bramie gruba kobieta sprzedaje wejściówki po 50 hrywien (8 zł). Za tyle można się przejść po okolicy. Zwiedzanie wnętrz rezydencji kosztuje dodatkowe 200 hrywien (32 zł). To niemało, jeżeli wziąć pod uwagę, że ukraiński emeryt dostaje 1200–2000 hrywien miesięcznie.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Kobiety i walec historii