Gdy wchodzę na teren kampusu, wita mnie flaga Chińskiej Republiki Ludowej. Choć XVIII-wieczny pałac, niegdyś zajmowany przez Bolesława Bieruta, otacza rezerwat, wciąż słychać tu zgiełk miasta. W restauracji krzątanina: pichcą się orientalne potrawy na wieczorną, zamkniętą uroczystość. Ogrodzonego terenu strzegą ochroniarze.
To nie wesele w chińskim konsulacie, ale tzw. dzień narodowy. Jeden z obyczajów Kolegium Europejskiego w Warszawie. Mieszczący się w natolińskim zespole pałacowo-parkowym kampus to jedyna filia College of Europe w Brugii, powstałej w 1949 roku kuźni kadr instytucji europejskich. Filia obchodzi w tym roku swoje 25-lecie. – Dajemy jeden z najlepszych dyplomów studiów europejskich na Starym Kontynencie – chwali się prorektor Ewa Ośniecka-Tamecka i opowiada o początkach kampusu na Natolinie. – Pierwotnym założeniem naszej uczelni było przygotowanie Europy Środkowo-Wschodniej do współpracy ze strukturami EWG. I uwrażliwienie ludzi Zachodu na naszą część Europy. Po 2004 roku chcemy zwrócić uwagę na sąsiedztwo Unii, zwłaszcza na Wschodzie.
Zanim upadł komunizm, College of Europe w Brugii ukończyło dziesięciu Polaków. Prawdziwy boom zaczął się po 1992 roku, czyli od momentu utworzenia kampusu na Natolinie. W sumie absolwentów jest już ponad 400.
– Wcześniej studenci z naszej części Europy nie mieli dostępu do podobnych szkół. 94 proc. z nich pochodziło z Zachodu. Byliśmy postrzegani jako „reszta świata" – mówi Ewa Ośniecka-Tamecka. Sytuacja zmieniła się po wprowadzeniu parytetów. – Otwierając kampus na Natolinie, polski rząd postawił Belgom warunek: 50 proc. studentów z Europy Zachodniej, 50 proc. z Europy Środkowo-Wschodniej – podkreśla prorektor.
Prawie jak w Nowej Zelandii
Aleksandra Brodowska, lat 24, to niebieskooka blondynka o łagodnym usposobieniu. Lubi sport i taniec, ukończyła szkołę baletową („gdy mam dość nauki, to idę potańczyć albo pograć z chłopakami w nogę"). Pochodzi z Gdyni. Do stolicy przyjechała na studia na Uniwersytecie Warszawskim. Magisterka, prawo.