Rumunia to naprawdę cudowny melanż geograficzny i kulturowy. Za każdym razem oddziałuje na mnie zarówno fizycznie, jak i abstrakcyjnie, prowadząc bezpośrednio bądź pośrednio do obsesji na punkcie prawosławnych ikon, zimnej wojny, podróży w czasie i wielu innych spraw. Do pewnego nieokreślonego momentu zimnej wojny była to Rumania. (Po części mogło to być spowodowane zmianą w języku rumuńskim z Romînia na România w latach sześćdziesiątych). Ale ja zawsze wolałem wcześniejszą formę anglojęzyczną, która jakoś bardziej kojarzyła mi się z Bałkanami, a zatem wydawała się prawdziwsza?.
Rumunia, jak muszę ją dzisiaj nazywać, podobnie jak Gruzja i Armenia, jest jednym z tych niepojętych krajów etnicznych, które w jakiś cudowny sposób przetrwały całe tysiąclecia ucisków, najazdów i podbojów. W wymiarze demograficznym Rumuni poradzili sobie lepiej niż ludy Zakaukazia i dokonali tego na samym skraju Europy Środkowej. Musiałem się zaznajomić na nowo z wieloma sprawami. I dostroić.
Była ciemność
Czas, który upłynął między rokiem 1981 a początkiem 2013 roku, przyniósł kilka ewolucji w sposobie zachowania się Rumunów, czego byłem naocznym świadkiem podczas dwóch krótkich wizyt w 1990 i 1998 roku. Powróciwszy ledwie cztery miesiące po rewolucji z grudnia 1989 roku, zobaczyłem, że Bukareszt, któremu przez całe dziesięciolecia odmawiano prawa do wyznawania religii, zmienił się w cerkiew na świeżym powietrzu, pełną róż, tulipanów i woskowych świec, zapalanych na chodnikach, aby uczcić rewolucjonistów poległych w walce przeciw Ceausescu?. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych centrum Bukaresztu chlubiło się kasynami, klubami topless, włoską modą w witrynach butików – w jednym z nich zatrudniano nawet żywe modelki. Podobnie jak w ówczesnych Nowym Jorku i Paryżu, w modzie królowała czerń. Była dyplomatka rumuńska Ioana Ieronim powiedziała mi w 1998 roku: „Tak samo było w okresie międzywojnia, w latach trzydziestych. Jesteśmy przedsiębiorczymi, łatwo się przystosowującymi, pseudokosmopolitycznymi emigrantami w nowym, globalnym świecie. Jesteśmy jednowymiarowymi romańskoorientalnymi klonami Zachodu". A filozof i eseista HoriaRoman Patapievici dodał: „Gdy kupujemy komputery, płyty CD i ubrania, korzystamy z materialnych osiągnięć Zachodu, nie przejmując jednak wartości, które legły u podstaw takich technologii". Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, w pełnym książek mieszkaniu w bloku, którego korytarze okupywały hordy bezpańskich psów, ubrany w dżinsy i jedwabny smoking Patapievici uosabiał to wszystko, co odurzało mnie w Rumunii, kraju przypominającym zmysłowy, makabryczny, nieustannie fascynujący i od czasu do czasu znakomity film noir?.
Jednak ślizganie się po powierzchni nie wystarczało. Im więcej miałem okazji do pisania o innych częściach świata – częściach jeszcze mi nieznanych – tym bardziej pragnąłem wrócić do Rumunii i uzupełnić obraz, który zacząłem tworzyć podczas poprzednich wizyt. Chciałem na nowo poznać ten kraj. Nie jako uczony historyk ze stopniem naukowym, którego nie miałem; nie jako pamiętnikarz, obdarzony talentem lingwistycznym i równie fantastyczną historią rodzinną – jak Rezzori – którym również nie byłem. Nie byłem też autorem książek podróżniczych – jak Fermor – obdarzonym talentem towarzyskim i mającym zawsze pod ręką celną metaforę. Byłem dziennikarzem z obsesją na punkcie jednego miejsca oraz lekcji, jakich to miejsce mogło udzielić na temat Europy i okresu historycznego, w którym przydarzyło mi się żyć. Fakt, że pod względem talentów i zdolności obserwacyjnych Rezzori i Fermor byli nie do przebicia, nie oznaczał jeszcze, że nie można interesować się dalej Rumunią. Położona tuż obok Ukrainy, Rosji, Europy Środkowej, Mórz Czarnego i Śródziemnego, była na to zbyt ważna.
Nie zacząłem od ludzi, ale od sztuki i architektury, materialnych elementów cywilizacji, które komuniści niszczyli przez długie lata. Chciałem poznać materialne dziedzictwo Rumunii, gdy do krajobrazu powróciła już barwa, uwalniając go od szarego bezmiaru opresji – wspomnienie tego miasta z 1981 roku wciąż mnie prześladowało. (...)