Kaplan: „W cieniu wojny” czyli podróż przez Rumunię

Pod koniec lat 90. Rumunia przypominała zmysłowy, makabryczny, nieustannie fascynujący i od czasu do czasu znakomity film noir.

Publikacja: 16.02.2017 10:00

Bukareszt

Bukareszt

Foto: 123RF urlf

Rumunia to naprawdę cudowny melanż geograficzny i kulturowy. Za każdym razem oddziałuje na mnie zarówno fizycznie, jak i abstrakcyjnie, prowadząc bezpośrednio bądź pośrednio do obsesji na punkcie prawosławnych ikon, zimnej wojny, podróży w czasie i wielu innych spraw. Do pewnego nieokreślonego momentu zimnej wojny była to Rumania. (Po części mogło to być spowodowane zmianą w języku rumuńskim z Romînia na România w latach sześćdziesiątych). Ale ja zawsze wolałem wcześniejszą formę anglojęzyczną, która jakoś bardziej kojarzyła mi się z Bałkanami, a zatem wydawała się prawdziwsza?.

Rumunia, jak muszę ją dzisiaj nazywać, podobnie jak Gruzja i Armenia, jest jednym z tych niepojętych krajów etnicznych, które w jakiś cudowny sposób przetrwały całe tysiąclecia ucisków, najazdów i podbojów. W wymiarze demograficznym Rumuni poradzili sobie lepiej niż ludy Zakaukazia i dokonali tego na samym skraju Europy Środkowej. Musiałem się zaznajomić na nowo z wieloma sprawami. I dostroić.

Była ciemność

Czas, który upłynął między rokiem 1981 a początkiem 2013 roku, przyniósł kilka ewolucji w sposobie zachowania się Rumunów, czego byłem naocznym świadkiem podczas dwóch krótkich wizyt w 1990 i 1998 roku. Powróciwszy ledwie cztery miesiące po rewolucji z grudnia 1989 roku, zobaczyłem, że Bukareszt, któremu przez całe dziesięciolecia odmawiano prawa do wyznawania religii, zmienił się w cerkiew na świeżym powietrzu, pełną róż, tulipanów i woskowych świec, zapalanych na chodnikach, aby uczcić rewolucjonistów poległych w walce przeciw Ceausescu?. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych centrum Bukaresztu chlubiło się kasynami, klubami top­less, włoską modą w witrynach butików – w jednym z nich zatrudniano nawet żywe modelki. Podobnie jak w ówczesnych Nowym Jorku i Paryżu, w modzie królowała czerń. Była dyplomatka rumuńska Ioana Ieronim powiedziała mi w 1998 roku: „Tak samo było w okresie międzywojnia, w latach trzydziestych. Jesteśmy przedsiębiorczymi, łatwo się przystosowującymi, pseudokosmopolitycznymi emigrantami w nowym, globalnym świecie. Jesteśmy jednowymiarowymi romańsko­orientalnymi klonami Zachodu". A filozof i eseista Horia­Roman Patapievici dodał: „Gdy kupujemy komputery, płyty CD i ubrania, korzystamy z materialnych osiągnięć Zachodu, nie przejmując jednak wartości, które legły u podstaw takich technologii". Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, w pełnym książek mieszkaniu w bloku, którego korytarze okupywały hordy bezpańskich psów, ubrany w dżinsy i jedwabny smoking Patapievici uosabiał to wszystko, co odurzało mnie w Rumunii, kraju przypominającym zmysłowy, makabryczny, nieustannie fascynujący i od czasu do czasu znakomity film noir?.

Jednak ślizganie się po powierzchni nie wystarczało. Im więcej miałem okazji do pisania o innych częściach świata – częściach jeszcze mi nieznanych – tym bardziej pragnąłem wrócić do Rumunii i uzupełnić obraz, który zacząłem tworzyć podczas poprzednich wizyt. Chciałem na nowo poznać ten kraj. Nie jako uczony historyk ze stopniem naukowym, którego nie miałem; nie jako pamiętnikarz, obdarzony talentem lingwistycznym i równie fantastyczną historią rodzinną – jak Rezzori – którym również nie byłem. Nie byłem też autorem książek podróżniczych – jak Fermor – obdarzonym talentem towarzyskim i mającym zawsze pod ręką celną metaforę. Byłem dziennikarzem z obsesją na punkcie jednego miejsca oraz lekcji, jakich to miejsce mogło udzielić na temat Europy i okresu historycznego, w którym przydarzyło mi się żyć. Fakt, że pod względem talentów i zdolności obserwacyjnych Rezzori i Fermor byli nie do przebicia, nie oznaczał jeszcze, że nie można interesować się dalej Rumunią. Położona tuż obok Ukrainy, Rosji, Europy Środkowej, Mórz Czarnego i Śródziemnego, była na to zbyt ważna.

Nie zacząłem od ludzi, ale od sztuki i architektury, materialnych elementów cywilizacji, które komuniści niszczyli przez długie lata. Chciałem poznać materialne dziedzictwo Rumunii, gdy do krajobrazu powróciła już barwa, uwalniając go od szarego bezmiaru opresji – wspomnienie tego miasta z 1981 roku wciąż mnie prześladowało. (...)

Bukareszt, w którym na początku lat osiemdziesiątych musiałem przejść setki metrów w nieprzeniknionych ciemnościach w poszukiwaniu oświetlonej witryny i w miarę przyzwoitego miejsca, żeby coś zjeść, w 2013 roku wyróżniał się pewną elegancją. Przed trzydziestu laty nawet mój stosunkowo prosty i surowy gust z trudem radził sobie z tłustymi menażkami i atmosferą wojskowej kantyny. Kelnerzy w restauracji hotelu Union odpluwali i strzepywali papierosy do wiader z lodem, które stały przy każdym stoliku. Caru' cu Bere, czyli „Wóz z piwem", kiełbaskarnia założona w XIX wieku przez Rumuna z Braszowa, w tamtych złych czasach zimnej wojny była sterroryzowana przez opasłych i leniwych kelnerów, którzy ignorowali klienta przez pół godziny, nim postawili przed nim talerz kiełbasy (mititei) z musztardą i wodniste piwo. W menu było niewiele więcej. Ciemne i okazałe drewniane wnętrze z witrażowymi oknami było wypełnione papierosowym dymem i wonią ludzkich ciał. Rzadko można było zobaczyć tam kobietę. Teraz wystawne menu oferowało dziesiątki dań mięsnych i warzywnych, serwowanych przez nadgorliwych i zwinnych kelnerów i kelnerki, a klientelę stanowiły młode pary z dziećmi, zdrowi przedstawiciele klasy średniej. Wina wybierało się z osobnej karty, oferowano również transylwańską palinkę obok ostrzejszej i mniej przekonującej cujki z Wołoszczyzny i Mołdawii. Ubikacje, niegdyś trudne do opisania, zostały ucywilizowane. Palenie, ma się rozumieć, zostało zabronione. Można by pomyśleć, że państwo Ceausescu musieli zostać rozstrzelani, żeby Caru' cu Bere, a także wszystkie inne okropne miejsca kojarzące się z rumuńskim komunizmem mogły powrócić na łono cywilizacji.

W Bukareszcie 2013 roku na każdym kroku była kawiarnia, zwykle nosząca jakąś wymyślną nazwę, jak Charme, Rembrandt, La Muse, i zastawiona krzesłami i stolikami z wikliny, cynkowanej stali, aksamitu, jasnego drewna i czarnego metalu. Każda desperacko próbowała naśladować Paryż, Berlin, Wiedeń, Sztokholm lub Nowy Jork. Nawet popielniczki były ozdobione śmiałymi wzorami nawiązującymi do art déco i belle époque. Trzeba jednak powiedzieć, że nowym kawiarniom Bukaresztu brakuje przytulnej i wielowarstwowej elegancji, a przede wszystkim intymności kawiarń środkowoeuropejskich. Wciąż byłem na południe od Karpat, w dawnym świecie bizantyjskim i tureckim. Tu po prostu brakowało Gemütlichkeit: niemal żaden z tych przybytków nie był zakorzeniony w rzeczywistej przeszłości. W 2013 roku Bukareszt był głównie miastem pretensjonalnych ustrojstw. Obserwacje Rezzoriego dotyczące międzywojennego Bukaresztu wciąż były aktualne: art déco w wersji bałkańskiej, łączące „elementy futurystyczne" z „ornamentacją rzeźbionych lasek pasterskich"; miasto, które mimo „secesyjnych willi i futurystycznych budynków ze szkła i betonu" wciąż było „równie orientalne jak Smyrna"?.

Niemniej jednak miasto z taką mnogością kawiarń, kwiaciarń i księgarń było bez wątpienia cywilizowane. Cóż mogłoby być lepszym symbolem cywilizacji miejskiej, nawet takiej, która dopiero się rodzi?

Jest chaos

Bukareszt roku 1981 miał swój motyw przewodni – był nim komunizm, ponury, złowieszczy i przytłaczający ciszą narzucaną ulicom i bulwarom. Bukareszt roku 2013 nie miał motywu przewodniego, żadnego wielkiego planu urbanistycznego z rodzaju tych, które doprowadziły do powstania monumentalnych pejzaży miejskich, jak w dziewiętnastowiecznym Paryżu czy przy Ringstrasse w Wiedniu. Centrum obywatelskie zaplanowane przez Ceausescu było raczej okaleczeniem miasta niż projektem. Tym, co na początku XXI wieku stanowiło o wyrazie rumuńskiej stolicy, były szkody i złogi zmian, w wyniku których poszczególne elementy kłóciły się ze sobą i każdy istniał na swój własny rachunek. Nie było nic, o czym wspomnienie mógłbym pielęgnować w przyszłości w podobny sposób jak wspomnienie Bukaresztu roku 1981, które stało się moim udziałem, udziałem dziennikarza patrzącego z boku na cierpienia mieszkańców tego miasta.

W centrum, między stylowymi kafejkami a restauracjami, rozciągała się pustynia połamanych płyt chodnikowych, okruchów betonu, śmieci i opuszczonych budynków. Przez większą część dekady trwały przepychanki sądowe, mające na celu przywrócenie własności prawowitym przedkomunistycznym właścicielom. Podczas gdy znakiem szczególnym rządów Ceausescu była gospodarka, w której walutą były papierosy marki Kent, symbolem pierwszych lat po zakończeniu zimnej wojny stały się watahy bezpańskich psów. Jednak w ostatnich latach pośród psich sfor i pustych parcel wyrosły wysokie, kubistyczne, przypominające klocki lego gmachy o oknach z przyciemnionego pleksiglasu oraz odnowione i wypiaskowane fasady starych hoteli w pobliżu Calea Victoriei. Majestic, w którym zatrzymałem się w 1982 roku – dwadzieścia dziewięć dolarów za noc – był teraz małą Ramadą. Muntenia, mój adres w 1981 roku, znikła: markizy całkiem zardzewiały, a jej pokrytą blachą fasadę bezcześciły graffiti powtarzające słowo fuckcrack oraz przylepione gdzieniegdzie plakaty zapowiadające występy zespołów punkowych i koncerty muzyki poważnej. Jakiś znak informował, że wkrótce w budynku zostanie otwarty salon fryzjerski – metamorfoza nieco na bakier, jak większa część tutejszej historii.

Fragment książki Roberta D. Kaplana, „W cieniu Europy. Dwie zimne wojny i trzydziestoletnia podróż przez Rumunię, a nawet dalej", w tłumaczeniu Roberta Pucka, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne.

Śródtytuły od redakcji

Magazyn Plus Minus

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rumunia to naprawdę cudowny melanż geograficzny i kulturowy. Za każdym razem oddziałuje na mnie zarówno fizycznie, jak i abstrakcyjnie, prowadząc bezpośrednio bądź pośrednio do obsesji na punkcie prawosławnych ikon, zimnej wojny, podróży w czasie i wielu innych spraw. Do pewnego nieokreślonego momentu zimnej wojny była to Rumania. (Po części mogło to być spowodowane zmianą w języku rumuńskim z Romînia na România w latach sześćdziesiątych). Ale ja zawsze wolałem wcześniejszą formę anglojęzyczną, która jakoś bardziej kojarzyła mi się z Bałkanami, a zatem wydawała się prawdziwsza?.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie