Nie mam zresztą nic przeciw takim próbom. Od niepamiętnych czasów ludzie usiłują zapanować nad historią, tak jak nauczyli się panować nad przyrodą. Zrozumieć jej prawidła, pojąć przyczyny to umieć ją kształtować i – co jeszcze ważniejsze – zapobiegać jej skutkom.
Niestety, wszystkie historiozofie są fałszywe. Pomagają w zrozumieniu jednokrotnego zjawiska czy konkretnej epoki, ale przenoszone w przeszłość lub przyszłość gubią swój uniwersalizm i stają się nieprzydatne.
Klasycznym przykładem jest myśl jednego z moich ulubieńców, XIV-wiecznego historiozofa arabskiego Ibn Chalduna, który podstawowy konflikt społeczny widział w konkurencji między społecznościami osiadłymi i koczownikami. Te pierwsze szybko ulegają, zdaniem Ibn Chalduna, degeneracji, gubią więzi społeczne oraz tradycję i w końcu przegrywają z bardziej solidarnymi i mocniejszymi duchowo nomadami.
Mając za sobą historię islamskich podbojów i wyprawy Mongołów, mógł swoje tezy poddawać łatwej weryfikacji, ale okazały się one kompletnie nieprzydatne do analizy europejskich procesów rewolucyjnych od późnego średniowiecza do XIX wieku. Na tej samej zasadzie myśl Karola Marksa kompletnie nie pasuje do analizy wieków średnich czy podbojów dokonywanych przez kalifów. Co więcej, jest równie nieprzydatna do analizy rosyjskiej rewolucji z 1917 roku, chyba że w dialektycznej (czyli poprawionej) interpretacji Lenina. Na pocieszenie powiem, że do zrozumienia upadku ZSRR i jego strefy wpływów zarówno Ibn Chaldun, jak i Karol Marks przydają się jak piąte koło u wozu.
Gwałtownej, krwawej rewolucji nie widziałem nigdy, ale miałem szansę oglądać kilka rodzących się procesów rewolucyjnych. Najpierw pamiętny rok 1980, a więc polska rewolucja Solidarności. Czy to w ogóle była rewolucja? Nie mam wątpliwości. Choć oglądana z zewnątrz, przez 16-latka, rewolucji w ogóle nie przypominała. Bardziej już rewolucją był gdański grudzień '70, który rozlewając się na cały kraj, bardziej zasługiwałby na to miano.