Balthus, król kotów

Pierwsze skojarzenie z „marką" Balthus? Erotyzm rozkwitających dziewcząt. Ale oglądając jego dzieła w 15. rocznicę śmierci, widzimy, że dostrzegał znacznie więcej.

Aktualizacja: 13.02.2016 22:52 Publikacja: 11.02.2016 23:55

Foto: materiały prasowe

Monika Małkowska z Rzymu

Czytaj także:

Monografia Balthasara Klossowskiego de Rola najpierw zorganizowana została w dwóch rzymskich galeriach – a na rocznicę śmierci przeniesiona została do Wiednia. Imponujący zestaw: prawie 200 prac, obrazy, rysunki, szkice i fotografie; wybór od pierwszych, dziecięcych prób po ostatnie płótno; dzieła powszechnie znane, reprodukowane oraz obiekty nigdy wcześniej nieeksponowane publicznie.

W Rzymie gros dzieł, wśród których znalazły się te sztandarowe, umieszczono w XVIII-wiecznym budynku Scuderie del Quirinale, w samym pępku miasta. Mnie jednak najbardziej poruszająca wydała się znacznie mniejsza liczebnie prezentacja w Villa Medici. Przez 16 lat, do 1977 roku, artysta pełnił funkcję dyrektora tutejszej Akademii Francuskiej zlokalizowanej w pałacach Medyceuszy. Miejsce niezwykłej urody – manierystyczny kompleks pałacowy na poboczu Ogrodów Borghese na wzgórzu Pincian, z porywającym widokiem na schody i plac Hiszpański.

Artyści zawdzięczają tę placówkę Napoleonowi I, z łaski którego od 1803 roku obiekt miał służyć sztuce. Zgodnie z wielowiekową tradycją peregrynowanie do Włoch i zapoznawanie się z zabytkami było obowiązkiem każdego kandydata na artystę, tym bardziej każdego absolwenta paryskiej Akademii Malarstwa i Rzeźby.

Niestety, cud-willa podarowana przez Bonapartego twórcom z jego kraju znajdowała się w opłakanym stanie. Bardziej ruina niż miejsce na pobyty stypendialne. Kilkanaście lat po II wojnie nie było lepiej. W 1961 roku Klossowski objął tam dyrektorski stołek i rzucił się w wir napraw, renowacji, meblowania i kreowania (chyba tak to trzeba nazwać?) pomieszczeń o szczególnym klimacie i przeznaczeniu. Właściwie poświęcił swoje malarstwo na rzecz innego rodzaju twórczości – inscenizowania wnętrz Villa Medici.

Balthus zmarł w 2001 roku, a osiem lat później „prezydentem" rzymskiej filii Akademii Francuskiej został Éric de Chassey (ten sam kurator, który odnalazł nowe sensy w dorobku Andrzeja Wróblewskiego). Ostatnim akcentem jego sześcioletniej kadencji, trwającej do września 2015 roku, był hołd złożony Balthusowi.

Część retrospektywy eksponowanej w Villa Medici nosi tytuł „Atelier". Plus zwiedzanie pomieszczeń „rewitalizowanych" przez Klossowskiego. Wśród najciekawszych obiektów – a w większości są to prace nieznane – znalazło się ostatnie płótno, niedokończone. Tłusto malowane, chyba przemalowywane wielokrotnie: stojąca postać młodej dziewczyny, jeszcze bez sztafażu, bez kontekstu. Wszystko w zarysie, w domyśle, lecz już widać: to Balthus. Inna ciekawostka – seria polaroidów z pozującą modelką: naga ospała młódka w prowokujących pozach. W tym samym co zwykle atelier. I nawet na podstawie zdjęć można wyrobić sobie zdanie o tym, co kręciło Klossowskiego. Przez całe jego długie, ponad 90-letnie życie.

Pełne sukcesów? Nie do końca.

Eros dla kasy

Pierwsze skojarzenie z „marką" Balthus? Erotyzm rozkwitających dziewcząt.

Pierwszy „dorosły" obraz Balthusa? Namalował go, mając 13 lat. Gołowąs, ale już rozbudzony seksualnie.

Pierwsza miłość? Kot imieniem Mitsou. Poświęcił mu cykl rysunków, gdy zwierzak zginął. Nieco później Baltusz ilustrował ulubione lektury, do których należały m.in. „Wichrowe wzgórza" i „Alicja w Krainie Czarów" (cykle przypomniane na rzymskiej retrospektywie).

Przełomem w karierze Klossowskiego stała się paryska wystawa w 1934 roku. Starannie ją przygotował – tematycznie. Wiedział, czym przyciągnąć uwagę widowni. Pisał do ukochanej, później żony: „...chcę uprawiać malarstwo erotyczne. Oczywiście musi to być erotyzm najwyższej jakości – i taki będzie, gdyż ja go stworzę". I dalej: „Erotyzm w dzisiejszej sztuce to jedyna rzecz będąca w stanie poruszyć te kukły".

Trafił w dziesiątkę. Od dnia wernisażu był na ustach wszystkich. Dreszczyk uczestnictwa w niegrzecznych zabawach niewinnych dziewczątek „robił" frekwencję. Jedni zaciekle go atakowali, oburzali się „pornograficznymi" wątkami, inni bronili; ktoś nadał mu miano „Freuda malarstwa".

Nikomu nie przyszło do głowy oskarżanie o pedofilię – choć z dzisiejszego punku widzenia to właśnie wiek jego modelek budzi zastrzeżenia.

Wtedy, 80 lat temu, najbardziej bulwersująca okazała się „Lekcja gitary": młoda nauczycielka uczy dziewczynkę gitarowych pasaży, ta widać okazuje się nie dość zdolna czy uważna. Mistrzyni wpada w gniew, szarpie za włosy, zadziera sukieneczkę powyżej chudych bioder i... zaczyna inną grę – palcami po dziewczęcym, jeszcze bezwłosym łonie. Grzeszna rozkosz.

Autor był świadom pikanterii tego i innych płócien: „...chciałem od razu zyskać sławę, choćby dlatego, że potrzebowałem pieniędzy – a jedyną metodą na zyskanie sławy w Paryżu było wywołanie skandalu".

Tak, ale to była sensacja na miarę wrażliwości odbiorców w latach 30. XX wieku. Obecnie szeroka widownia nie kupuje takich aluzji. Seks i nagość to żadna atrakcja, są na co drugim billboardzie. Chuć równa się kopulacja, coitus kawa na ławę, a nie sugestie. Po co jakieś zawoalowane gierki? Przecież każdy wie, że małolaty nie są wcale niewinne. Przeminęło z wiatrem.

Inna sprawa – z lolitkami trzeba ostrożnie, bo pedofilia ostro potępiana. Być może dziś monsieur Klossowski miałby wytoczony proces o deprawację nieletnich?

Mistrz pytany, skąd u niego słabość do nimfetek, wyznał: „To wspomnienie z dzieciństwa i okresu młodzieńczego. Wszyscy sąsiedzi skarżyli się mojej matce, ponieważ próbowałem uwodzić każdą dziewczynkę w okolicy. Jako dziecko grywałem w piłkę nożną, pozowałem na małego herosa sportu, więc dziewczynki się we mnie zakochiwały".

Ot, po prostu.

Pożądanie i wykorzystanie

Malarz pozwala odbiorcy podglądać sceny rozgrywające się za zamkniętymi drzwiami i oknami. Niejako gwałci intymność swych bohaterek. Więc oglądający także musi się poczuć trochę jak intruz, jak nachal.

Tak naprawdę to wszystko inscenizacja. Nikt tu nie podgląda przez dziurkę od klucza. Malarz osobiście ustawiał pozy modelek, narzucał im udawanie snu czy rozmarzenia. A publika kupuje konwencję i wczuwa się w role voyeurów. To taka gra w dwie strony – panny udają, że są same i swobodne; odbiorcy udają, że w to wierzą.

I ten teatr mnie nie bierze.

Jednak są też inne powody, z racji których te obrazy fascynują. Balthus umiał zmiksować sprzeczne emocje: słodycz z okrucieństwem, naiwność z perfidią, prostotę z wyrachowaniem, wdzięk z brutalnością. I nie wiadomo, gdzie przebiega granica między świadomą grą a zachowaniem instynktownym, spontanicznym. Gdzie kończy się marzenie i zaczyna kokieteria.

Co ciekawe – zauważyłam, że te komponenty często występują we współczesnej popkulturze. Marketingowcy chętnie odwołują się do ukrytych pragnień klientów, żeby bez skrupułów oskubać ich z grosza. Balthus doskonale umiał połączyć dwie strony medalu: pożądanie i wykorzystanie. Dwa w jednym.

Co do stylu malarskiego pana B. – tradycyjna figuracja z niewielką dozą deformacji (lekceważona perspektywa, zakłócone proporcje, usztywnione pozy), łatwa do odczytania akcja oraz pewna elegancka dekoracyjność. Antypody nowoczesności.

Mimo to na Balthusa walą tłumy, wśród nich mnóstwo młodych. Niewątpliwie magnesem jest napięcie erotyczne emanujące z płócien Klossowskiego.

Patrząc na uporczywe powtórzenia podobnych „momentów" zastanawiam się – czy Klossowski cynicznie repetował podobne sceny i układy ciał, bo to dobrze się sprzedawało? Czy sam znajdował w tym podnietę?

Był rasowym malarzem – smakował połączenia subtelnych, przyszarzonych i rozbielonych odcieni, doskonalił techniki, zmieniał faktury z gładkich na chropawe, freskopodobne. Łączył tradycje europejskie z „widzeniem" orientalnym. W niektórych partiach używał światłocienia, to znów malował płasko, bez perspektywy, zręcznie manewrując deseniami z różnych bajek. Rekamiera ustawiona na tle kaloryferu, na pierwszym planie – akt kobiecy z głową w błękitnej chmurze. I wszystko pasuje.

Jeden z najpiękniejszych obrazów z obecnej monografii: „Japonka przy czerwonym stole" (1964). Kontrast perłowych szarości i ciemnego oranżu. Powaga fresków Piera della Francesco i wschodnie wyuzdanie. Nie mam wątpliwości: umiał stworzyć klimat.

Koci król

Pamiętam wizytę Balthusa w Polsce w 1998 roku. Dodatkowa atrakcja festiwalu Wratislavia Cantans. Mistrz pojawił się na wernisażu we wrocławskim Muzeum Narodowym w towarzystwie żony Setsuko. Zasuszony, stareńki, wyglądał trochę jak średniowieczny mag-szarlatan, trochę jak doża. Strażnicy muzealni zachowywali się jak gwardziści przed Buckingham Palace, tłumek organizatorów i dziennikarzy – jak świta.

Pompa okazała się nieproporcjonalna do jakości i ilości przywiezionych dzieł. Wtedy niezręcznie było pisać, że to ledwo sygnał, nie porządna wystawa. Gdyby pokazano bodaj jedną dziesiątą tego, co obecnie w Rzymie, do Wrocławia pielgrzymowano by chyba na klęczkach.

Chętnie perfumowaliśmy się polskim pochodzeniem artysty, jednego z najsłynniejszych i najdrożej sprzedawanych na świecie.

Tymczasem w jego dorobku daremnie szukać polskich tropów.

Dziedzic starego rodu Klossowskich de Rola od najmłodszych lat wiódł życie wędrowne. Najpierw przebywający w separacji rodzice przerzucali synów (Balthasar miał starszego brata Pierre'a) między sobą; potem samodzielni już chłopcy co trochę zmieniali adresy. Obaj urodzeni w Paryżu, mieli obywatelstwo francuskie. I małe przywiązanie do rodziny. Obydwaj też odziedziczyli talent plastyczny po rodzicach – ojciec, historyk sztuki, amatorsko parał się malarstwem. Podobnie matka, de domo Spiro, nazywana Baladine.

Balthus zabłysnął jako genialne dziecko: ośmioletni, stworzył swoisty komiks o losach kotka Mitsou. Rysunkami zachwycił się Rainer Maria Rilke, jak głosiła fama – zakochany w matce chłopca. Pisarz-poeta doprowadził do publikacji prac wunderkinda, opatrując je swoją przedmową. Nie lada splendor.

Od czasów Mitsou kot często pojawiał się na obrazach Balthusa. Podobno sam autor miał w sobie coś kociego. Idąc za ciosem, mianował się Królem Kotów i często sygnował listy „King of Cats" lub „B. the King".

Na stulecie urodzin Balthusa w 2008 roku warszawskie wydawnictwo Noir sur Blanc wydało korespondencję miłosną malarza z Antoinette de Watteville (1928–1937), jego pierwszej żony. Z miłosnej paplaniny wyłania się prawda o tych dwojgu. Wcale nie tak pochlebna, jakby życzyli sobie synowie, Stanislas (ur. 1942) i Thadé (1944).

Na okładce zreprodukowano dzieło, które znalazło się w rzymskiej retrospektywie: „Toaleta Cathy" (1933). Płótno przedstawia kulminacyjną scenę z powieści Brontë, zarazem oddaje uczucia autora do Antoinette. Heathcliff to autoportret malarza, Cathy zaś – wizerunek jego ukochanej muzy.

Nazywano ją Bébé, czyli Bobasek. Między nią a malarzem zaiskrzyło w spokojnym szwajcarskim Bernie na początku lat 30., choć Balthasar Klossowski znał Antoinette i jej starszego brata Roberta od dzieciństwa. Przez pewien czas tworzyli we troje trochę niezdrowy „przyjacielski" układ. Byli typowymi dziećmi tamtej epoki. W modzie Freud, poszukiwanie niebezpiecznych związków i uciech z dreszczykiem; do tego podróże, narty, automobile, alkohol. I to właśnie Bobasek stał się prototypem rozkwitającego dziewczęcia o anielskim wyglądzie i diabelskiej przebiegłości.

Że doszło do ślubu z Klossowskim, to cud.

Pomimo arystokratycznego nazwiska, w młodości Balthus nie śmierdział groszem. Nie stać go było na ożenek, na zapewnienie sobie i kapryśnej Antoinette standardu, do jakiego przywykła (w jednym z tysięcznych listów łkał: „odczuwam tę przerażającą przepaść materialną, jaka nas dzieli").

Miał inne atuty: piękny jak młody bóg, smukły, wysoki, utalentowany, towarzysko obyty. Nosił w sobie jakiś smutek i zadumę – co czyniło go jeszcze atrakcyjniejszym. Władał kilkoma językami – angielskim, francuskim, włoskim, niemieckim (potem, przy drugiej żonie Japonce, opanował jeszcze jej język).

Urocza Bébé była mistrzynią w wodzeniu za nos mężczyzn. Z jednej strony składała płomienne wyznania Balthusowi; z drugiej – flirtowała ze sporo od niej starszym, belgijskim dyplomatą. On też oszalał na punkcie panny de Watteville, rozwiódł się i poprosił o jej rękę. Doszło do zaręczyn, o czym Bobasek donosiła swemu Heathcliffowi, prosząc jednocześnie o zaprzestanie miłosnej korespondencji. Ugodzony w samo serce artysta zamierzał opuścić ten padół łez.

Zdaje z tego relację w liście do swej uwielbianej „dziewczynki": „Przez osiem dni, osiem dni, których nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić, szukałem »środka«. Wreszcie udało mi się podstępem otrzymać od lekarza laudanum. Wtedy ogarnęła mnie bezgraniczna błogość. (...) Przebacz, Bébé, ale wierzyłem, że wszyscy będziemy mieli spokój".

Jak wiadomo, przeżył. A nawet wygrał. I z dyplomatą, i z Antoinette, która trzy lata potem zostanie jego ślubną. Przyczyna prozaiczna: familia Watteville zbankrutowała i Bobaskowi bieda zajrzała w oczy. Najlepszy sposób na przyspieszone dojrzewanie, nawet dla dziewczątek.

Balthus. Retrospektywa – Scuderie del Quirinale i Villa Medici (Akademia Francuska), Rzym, wystawy czynne do 31 stycznia 2016; Kunstforum Wien, Wiedeń – od 24 lutego do 16 czerwca 2016

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Monika Małkowska z Rzymu

Czytaj także:

Pozostało 100% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie