Czytaj także
Dyskusja ta wraca jak bumerang za każdym razem, gdy politycy (zwykle z formacji eurosceptycznych) próbują wygrać w Polsce nastroje nieprzychylne Brukseli. Charakterystyczne jest, że temat ograniczonej suwerenności nie pojawia się przy okazji targów o fundusze spójności czy w związku z kolejnymi szczytami NATO, na których z uporem maniaka dopominamy się realnego jej ograniczenia, czyli np. instalacji nad Wisłą baz wojskowych obcego mocarstwa.
Płaczemy nad rzekomą utratą suwerenności, kiedy wymogi prawa europejskiego każą wprowadzać niewygodne przepisy, gdy bolą „wątpliwe" z perspektywy części sceny politycznej akty prawne (Karta praw podstawowych) czy gdy jesteśmy stawiani do kąta w związku z jakąś systemową niedoróbką. Trochę to przypomina „filozofię Kalego"; gdy udział we wspólnotach przynosi korzyści, zasada wspólnotowości budzi entuzjazm. Gdy wiąże się z jakimś wysiłkiem czy wyrzeczeniami, lubimy wpadać w histerię i narzekać na ingerującą w nasze wewnętrzne sprawy Brukselę.
Czy wszystkie pomysły płynące szeroką rzeką ze stolicy Belgii są rozsądne? Zdecydowanie nie. Tym się jednak różni zasada akcesyjna na linii Warszawa–Bruksela od niegdysiejszej podległości Moskwie, że w tym ostatnim przypadku decyzje nie podlegały nawet dyskusji. Z Brukselą dyskutować można. Ba, nawet kwestionować najbardziej absurdalne regulacje. Członkostwo w Unii wiąże się bowiem z procedurami weryfikowania i podważania legalnie wydanych przepisów. W czasach paktu warszawskiego za sam taki pomysł szło się prosto do ciupy!
To jednak słusznie miniona przeszłość; zostawmy więc analogie do czasów moskiewskich umysłom ograniczonym i nieporadnym. Istotne jest co innego. Czy aby nie jest prawidłowością, że (co prawda samodzielnie wybrana) wspólnotowość z samej zasady jest silniejsza od suwerenności? Innymi słowy, ma tendencję do stopniowego uzależniania pacjenta, wciągania go w sieć uwikłań i ograniczeń, skutkiem czego suwerenność stopniowo zanika?
Historia nie jest tu jednoznaczna. Dostarcza argumentów zarówno za, jak i przeciw takiej tezie. Słabości wspólnot dowodzą przykłady Hanzy, Ligi Narodów czy ONZ. Historia USA i bloku sowieckiego (dopóki nie zbankrutował i się rozleciał) wykazuje, że oparte na supremacji mocnego centrum związki lubią więzy zacieśniać.