Nie ulega wątpliwości, że w tym sezonie modne jest obnoszenie się z pogardą dla Donalda Trumpa. Chcąc zyskać aprobatę w towarzystwie, należy koniecznie wyśmiewać „prostaka z zaczeską". A ponieważ moda ta panuje niepodzielnie w Nowym Jorku i Hollywood, więc i w Warszawie znalazła oddanych akolitów. Ich nie przekonają rzeczowe argumenty, ale spróbujmy ocenić mijający właśnie pierwszy rok prezydentury Donalda Trumpa obiektywnie, sine ira et studio.
Warto zacząć od przypomnienia, jak wyglądał pierwszy rok w Białym Domu najznamienitszych ikon liberalizmu. I tak nie w rok nawet, lecz w pół roku John F. Kennedy skompromitował Amerykę w Zatoce Świń, pozwolił się upokorzyć przez sowieckiego przywódcę Nikitę Chruszczowa w Wiedniu i całkowicie zlekceważył budowę muru berlińskiego. Z kolei główne „osiągnięcia" polityki zagranicznej Baracka Obamy w porównywalnym okresie to wydanie zarządzenia o zamknięciu więzienia w Guantanamo, wygłoszenie przemówienia w Kairze, w którym zapowiedział rozwiązanie kryzysu na Bliskim Wschodzie i pomysł rozbrojenia nuklearnego zapowiedziany w Pradze. Nic z tego nie zrealizował, ale za to odebrał Pokojową Nagrodę Nobla i wycofał się z planów budowy tarczy antyrakietowej.
Chiny w centrum uwagi
Jak na tym tle wypada Donald Trump? Zacznijmy od polityki międzynarodowej. Największym i niezaprzeczalnym osiągnięciem Trumpa na tym polu jest zlikwidowanie nie tylko zagrożenia stwarzanego przez ISIS, lecz praktycznie całej organizacji jako takiej. Choć nie jest to jedynie zasługa prezydenta, to jednak za jego kadencji i z jego istotnym udziałem udało się zrealizować cel, który wydawał się nieosiągalny.
Świat współczesny nie jest zbudowany na prostej w gruncie rzeczy dychotomii Wschód–Zachód, jak miało to miejsce za czasów Kennedy'ego czy Reagana. Przede wszystkim niezwykle ważnym uczestnikiem polityki międzynarodowej stały się Chiny i na nich w znacznej mierze skupiły się dyplomatyczne wysiłki Donalda Trumpa. Relacje amerykańsko-chińskie są wyjątkowo skomplikowane ze względu na dwa czynniki. Pierwszy z nich dotyczy konieczności manewrowania przez Waszyngton pomiędzy dążeniem Pekinu do zmonopolizowania obszaru Morza Południowochińskiego a uzasadnionymi roszczeniami wobec tego akwenu ze strony innych państw – sojuszników i przyjaciół Stanów Zjednoczonych. W tej kwestii Trump nie popełnił żadnego błędu, choć oczywiście problem jest nadal daleki od definitywnego rozwiązania.
Druga kwestia, mniej oczywista, dotyczy dalekosiężnych planów Chin. Dążą one do uzyskania pozycji niekwestionowanego hegemona w regionie, do czego niezbędne jest wyeliminowanie z tego obszaru Stanów Zjednoczonych. A ponieważ obecność tam USA wynika ze stworzenia przez Koreę Północną zagrożenia dla Korei Południowej i Japonii, Pekin uznał, że pożądane jest usunięcie powodu zainteresowania USA. To sprawiło, że aktywnie współpracuje z Waszyngtonem, popierając nawet sankcje Rady Bezpieczeństwa wobec Pjongjangu i poważnie spowalnia chińsko-północnokoreańską wymianę handlową.