Opowieść o zamordowanej wiosce

Któż stał za tą zbrodnią? Bandyta w niemieckim mundurze? Na pewno? Niemiec, Białorusin, Łotysz? Cholera wie.

Aktualizacja: 15.01.2017 11:00 Publikacja: 13.01.2017 00:00

Foto: Rzeczpospolita

Ale nie tracę nadziei, że kiedyś się dowiem.

Brutalnie krótka notatka wygrzebana w białoruskich archiwach wojennych.

Wioska Ustrona. Rejon borysowski. Obwód miński. Rok zniszczenia 1944. Miesiąc czerwiec. Domów do wojny 25. Ludzi 100. Zniszczono domów 22. Zabitych dwoje. Na koniec szczegółowa sygnatura: CA.KGB. PB.AUD.Op.1.D.2789.Ł.0113-013op. Nic więcej.

Dobrze wiem, są miliony takich notatek w archiwach całej Europy. Miniony wiek był szczególnie łaskawy w obdarowywaniu nas wydarzeniami, które potem z nieskazitelnym spokojem, przerażeniem lub strachem w oczach opisywali nudni archiwiści Hitlera, Stalina, Bieruta. Zazwyczaj ich papier ugina się pod ciężarem setek tysięcy albo milionów ofiar. Obszerniejsze z notatek opowiadają historię Auschwitz-Birkenau czy Stutthofu, mniejsze szeleszczą o spalonych wsiach, miasteczkach, rozbitych chutorach. A ich treść to zwykle statystyka.

Nie ma nic bardziej bezdusznego od statystyki. W statystyce nie ma ludzi, są cyfry. Ludzie to cyfry, nic więcej. Bez imienia i nazwiska. Bez wieku, twarzy, koloru oczu, barwy włosów. Bez znaków szczególnych. Jakieś uszczerbki? Nie, proszę pana, brak. Więc w dowodzie osobistym  napiszemy znaków szczególnych brak.

A przecież wszystko jest znakiem szczególnym. Odciski palców, numer buta, unikalny wzór plamek na tęczówce. Kształt paznokci. I to co w głowie. (...).

A tu najkrócej jak można: Wioska Ustrona. Rejon borysowski. Obwód miński. Rok zniszczenia 1944. Miesiąc czerwiec. Domów do wojny 25. Ludzi 100. Zniszczono domów 22. Zabitych dwoje.

Statystyka powinna być zakazana, jak kurwienie się kobiet.

Mówię poważnie. Na zawsze.

Zatem krótka notka na szarym papierze wyprodukowanym ze złej jakości celulozy w jakiejś anachronicznej, komunistycznej fabryczce. Może w Borysowie. W jej tle jedna żywcem spalona kobieta w drewnianej chałupie. (...) Miała na imię Jadwiga. Kim była druga osoba? Nie wiem.

Front wschodni. Ostatnia dekada czerwca 1944. Od strony Smoleńska nad Berezynę zbliża się Armia Czerwona. W Mohylewie i Orszy słychać już granie armat. Huk wielki jak licho. Aż liście opadają z drzew. Ludzie zasłaniają od hałasu uszy.

Samogon leje się strumieniami. W szynkach brakuje ogórków na przegryzkę.

Gdzieniegdzie zamknięte na głucho okiennice.

Niedługo przyjdą Sowieci. Dla jednych będzie stienka, dla innych tiurma. I będą gwałty. Inaczej się nie da. Czerwone wojsko przejdzie po nas jak szarańcza.

Tak mówią ludzie i się boją.

A inni oddychają z nadzieją.

Przyjdą nasi. I pogonią faszystów do Berlina.

A sowieccy planiści używają kryptonimów.

Najważniejszy z nich to „Bagration", od jednego z generałów Aleksandra I, który został śmiertelnie ranny w bitwie pod Borodino.

Oto więc zaczyna się operacja „Bagration", która jak żelazna pieść – mówią – rozbije w pył Wehrmacht na całej Białorusi.

Niemcy pakują papiery. Przez miasta przewala się fala uchodźców. Furmanki i dziecięce wózki. Ludzie pieszo i na rowerach. Targają ze sobą wszystko, co tylko można udźwignąć. Stare zegary i tekturowe walizki. Juchtowe worki z ubraniami i bielizną. (...).

Drogi pełne porzuconego sprzętu. Poszarpanych walizek. Rozbitych samochodów. Tu i ówdzie ciała zmarłych. Nie ma żadnego porządku, nikt nad tym chaosem nie panuje. Gorący czerwiec. Nad pęczniejącymi w słońcu zwłokami chmury much. Przyglądają im się puste oczy maszerujących w milczeniu żołnierzy. Obok ciężko posapują ciężarówki.

Gdzie linia obrony? – pytają żołnierze.

Nie wiemy – odpowiadają dowódcy.

I sami z nadzieją patrzą w oczy pułkowników i generałów.

Sowietów trzeba powstrzymać. Linia Berezyny? Nie wiemy, ale może właśnie tak... Może linia Berezyny. W okopach Borysowa i Bobrujska. Na północ i na południe.

Trzecia Rzesza powoli się cofa, ale to przecież tylko chwilowe załamanie. Führer wszystko kontroluje. Ma rozwiązania. Trzeba tylko determinacji wojskowych. A jej przecież nie brakuje. Armia „Środek" to zabójcza maszyna. Powstrzyma czerwonych. Pomogą białoruskie lasy i bagna. To teren wymarzony do działań obronnych.

Nadlatują sowieckie samoloty. Kolejne bombardowanie. Ludzie rozpierzchają się jak robactwo na pobocza drogi. Słychać tępy łoskot kul. Czasem przeraźliwy krzyk. Gdzieś z tyłu dobiega charakterystyczne bębnienie. Trochę jakby grad walił w blaszane dachy domów. Tak biją kule w karoserię samochodów sztabowych Wehrmachtu. Oficerowie słusznie się denerwują.

Gdzie nasze lotnictwo, do cholery? Kto nad tym panuje? Scheiße...

Samoloty odlatują. W kałużach krwi zwijają się ranni ludzie.

Pomocy! Gdzie są sanitariuszki? Dlaczego tu nie ma sanitariuszek?

Do rannych dopadają ubrani w cywilne łachy lekarze. Ale są bezradni. Cóż mogą zrobić bez opatrunków, środków znieczulających, leków. Patrzeć tylko, jak gasną oczy umierających? Słuchać coraz cichszego rzężenia? Ile się krwi jeszcze poleje? Ile zwłok po takich atakach trzeba będzie ściągnąć na pobocze? Ile się z nich wyroi much? Ile krwi wsiąknie w piasek, nim nadejdą czerwoni? Ile w tym wszystkim bezmyślnego bólu?

Po co to wszystko?

Po co?

...

Borysów nad Berezyną. Tutaj teoretycznie powinna być linia obrony.

Tak mówią oficerowie.

Ostatni szaniec. Jak cholera ostatni.

Co można powiedzieć o tym mieście? Zaśmierdła prowincja. Kilka wzgórz, zwały piasku. Kawałek suchej ziemi pośrodku białoruskich błot. Nie doczytałem się o tym mieście niczego ważnego. Niczego, co by mnie powaliło na kolana. Paradoksem jest, że miasto, choć położone niezwykle strategicznie przy brodzie na Berezynie, nigdy nie dopracowało się żadnej legendy.

Pewnie to, co piszę, to pierwsza z nich.

Chcecie ogryzek historii? S'il vous plâit.

...

Gródek jako pierwszy założył Borys Wsiewołodowicz, książę miński w 1102 roku. „Władca (jakiż z niego władca???) wykorzystał strategiczne położenie wzgórz nieco na południe od brodu na rzece, który służył za szlak wędrującym kupcom i armiom".

Kupcom w czasie pokoju. Armiom w czasie wojny. Lub odwrotnie.

Bił się tu i król polski Zygmunt I w 1514, i Zygmunt III w czasie wyprawy na Moskwę wstąpił na chwilę. W 1660 roku Stefan Czarniecki oblegał miasto przez dwa miesiące, ale musiał odstąpić i odejść do Mohylewa. W roku 1708 Karol XII, przyciągnąwszy od Mińska, stanął nad Berezyną 25 czerwca. „Gdy z przeciwnej strony wojska rosyjskie strzegły przejścia rzeki, król szwedzki, posunąwszy się wyżej Borysowa o 12 wiorst, przeszedł we wsi Studziance Berezynę i stoczył bitwę pod Hołowczycami"*. (Nic mu to nie pomogło. Fatum już szykowało Połtawę).  Sto lat później przez rzekę szła na Moskwę inna armia, zwana przez historyków Wielką (Grande Armée). Oddziałami dowodził marszałek Davout, zaś rządcą miasta, które awansowało na stolicę departamentu, został generał Barbanegre. W listopadzie Grande Armée była w istocie już tylko małą armią i wyniszczona wracała w śniegach w stronę Litwy i Księstwa Warszawskiego. Bonaparte wybrał tę trasę nie ze względu na jej nadzwyczajną łatwość, lecz dlatego, że po drodze znajdowały się ogromne magazyny z zapasami dla wojska. Za niemal czterdziestoma tysiącami regularnej armii ciągnęło tyle samo maruderów.

Wojsko miało przejść borysowskim mostem, ale Rosjanie zdążyli go spalić, zanim nadszedł Napoleon. Winny był nie kto inny, tylko gen. Jan Henryk Dąbrowski, który ze swymi Polakami nie utrzymał okopów przy moście. Ewakuował się na lewy brzeg, a za nim poszli Kozacy. Wzmocniony wyparł ich za rzekę, więc spalili most, przez co Korsykańczyk musiał z armią przechodzić ryzykowny o tej porze bród. Były roztopy, lód się załamał i resztka Grande Armée omal się nie potopiła. Wojsko uratował geniusz Napoleona, ale w ręce nacierających Rosjan wpadli maruderzy.

Tak się kończą borysowskie dzieje chwalebne i zaczyna ponury żywot prowincjonalnego miasta imperium.

(...)

Przyjechali zapewne o świcie. To najlepsza pora do pacyfikacji. Właściwie dlaczego nie zrobili tego wcześniej? W lasach partyzanci byli tu już od 1941. Ruskie wojsko, zaskoczone przez Niemców, poszło od razu, w czerwcu, w drebiezgi. Całe pułki, bataliony trafiły do niewoli. Część jeńców jednak szybko zwolniono, bo brakowało rąk do pracy. Pracowali przy odgruzowywaniu, wycince drzew, nasypach kolejowych. Ale potem, gdy władze chciały ich rejestrować w urzędach pracy, zaczęli uciekać. Bali się tego zapisu.

Uciekali do lasu. Tak powstała partyzantka. Las był ich ostoją, ich bazą. Ich szansą na przeżycie.

...

Jan był stolarzem, urodził się w Lublinie. Do Sowietów trafił w 1920, kiedy jego oddział poddał się bez walki kozakom Budionnego. Byli karną kompanią, robotniczymi dziećmi z Lublina.

Nikt im nie tłumaczył, o co ta wojna i dla kogo. To kurwy kapitaliści walczą z naszymi – mówiło się na Bronowicach, gdzie internacjonalizmu uczył młodych komunistyczny bohater Marian Buczek.

Nie będziem strzelać do Sowietów, bo to bracia.

Nie będziem.

Bracia gwałcili i palili w międzyczasie, kogo i co się da.

Jan sam zgłosił się do polskiego wojska, ale go zawrócono do domu, bo był opiekunem nieletnich dzieci. Rodzice pomarli, drobiazgu było sporo, ktoś im musiał dawać jeść. Następnego poranka w domu na Hrubieszowskiej pojawił się patrol żandarmów, co o żadnym zwolnieniu nie wiedzieli. Dostał raz i drugi w gębę, kiedy próbował się tłumaczyć.

W końcu wzięli go za wszarz i zaciągnęli do więzienia na lubelskim zamku.

Rozstrzelamy was, skurwysyny – grzmiał major do całkiem licznych dezerterów.

Bo w dobie narodowej próby chcieliście ojczyznę odrodzoną wystrychnąć na dudka. Ano nie jest ona żadnym dudkiem, a jeśli już jaki ptak jest jej symbolem, to orzeł biały, rozumiecie, kurwa? – zadowolony z dowcipu podkręcił wąsa.

Egzekucje będą rano. Módlcie się, niebożęta. Módlcie się!!!!

Srali w gacie do świtu jak gówniarze. Wszystko robotnicze dzieci. Wszystko z Bronowic. Samodziałowe portki. Sznurki zamiast pasków. Szare koszuliny i brudne marynarki.

Kilku miało kaszkiety.

Rozstrzeliwania jednak nie było. Przyjechał elegancki pan pułkownik i powiedział, że pójdą do karnej kompanii i na front. Potem były baty, szpicruta i mierzenie mundurów. Potem szpicruta, baty i musztra. Później baty, szpicruta i wymarsz w pole. I okop, do którego ich wrzucili jak padłe prosięta, i krzyk tego samego wielbiciela patosu, jaśnie pana majora.

Macie bronić tej reduty jak ziemi świętej, zasrańcy. Jak Kiliński okopów. Jak konfederaci barscy umęczonej ojczyzny. I umrzeć w tych okopach jak przystało. Słyszycie? Wy lubelskie szczyle?

Słyszeli.

Cholerna cisza. Armaty ucichły. Nikogo ani z przodu, ani z tyłu. Co się dzieje? Cisza. Ptaki świergoczą. Ale nie za bardzo uczciwie. Nagle i one milkną, by ustąpić narastającemu rykowi gardeł jeźdźców Budionnego.

Zesrali się w gacie gremialnie po raz drugi. Nikt z nich nie wydał głosu z gardła. Ani nie oddał strzału. Nakryli się kurtkami, by ich nie było widać, kiedy przeskakiwały nad okopem jak spienione furie rewolucyjne rumaki Budionnego.

A więc trafili do niewoli. Jan i reszta z Bronowic. Bolszewicy niespecjalnie wiedzieli, co z nimi zrobić. Żadni byli z nich polscy panowie. Robotnicza brać, zwykły proletariat. Rozstrzeliwać takich? Niby za co. Gdyby jeszcze chcieli wrócić do Piłsudskiego. Ale oni bali się wracać. Bali się więzienia. Wysłano ich więc eszelonami do Azji. Jan nawet nie słyszał o zawieszeniu broni. O tym, że wojna się kończy. Zdarzyły mu się za to walki z basmaczami, tłumienie kontrrewolucji, Buchara, Samarkanda. Syberia. W sowieckim mundurze. Na żołdzie Lenina, a potem jego wąsatego następcy.

Do cywila trafił jakoś w 1930. Dopiero wtedy, noga za nogą na zachód, dobrnął jakoś w końcu do Borysowa. Stolarz wyuczony zaczął pracę w fabryce celulozy. Poznał dziewczynę z zaścianka, Annę, mówiła po polsku. Rodziły się dzieci. Teścia nie znał nigdy, bo go wywieźli, jak większość mężczyzn z zaścianka, na sowieckie budowy w 1930. Pracował, płodził dzieci. Kochał wiele kobiet. Potem zmobilizowany w 1939 walczył z armią Mannerheima w zimnych lasach Finlandii. Simo Häyhä ranił go szczęśliwie tylko w ramię, więc w styczniu 1940 wrócił do domu, by znów trafić do armii wiosną 1940.

Będzie wojna – mówili sąsiedzi.

Będzie wojna – powtarzali dowódcy.

Przyszła. Nikt nie był przygotowany.

Jego oddział rozbito już 28 czerwca. Leżał ranny przy drodze niedaleko od Berezyny i domu.  Miał mokre portki, krwawił, buty zabrali mu uciekający  z miasta robotnicy. Chciał wrócić do domu, ale w Borysowie byli Niemcy. Poszedł do lasu. Trafił na takich jak on, więc zorganizowali oddział.

Siedzieli w lesie cały czas. Jak inni. Jak tysiące innych. Tworzyli republikę.

Taki „partizantskij kraj". Białorusini, Rosjanie, Polacy, Żydzi. Wspaniale, że mieli takie lasy. Wielki kraj między Pleszczenicami, Uszaczą i Borysowem. Lasy, a w nich jedenaście tysięcy partyzantów. Niezła siła. Komu było z nią walczyć? Rodionowcom z SS Drużina? Toż to debile. Wiecznie pijani.

Kozakom? Bali się wejść do lasu. Białorusinom z Schuma? Patałachy.

Tylko Niemcy. Niemcy i Dirlewanger mogli jakoś zaradzić, ale i oni nie dawali sobie rady z tą bandą leśnych. Operacja „Cottbus" przez pięć tygodni maja i czerwca 1943 to było mało. Szesnaście tysięcy ludzi przeciw leśnym nic nie poradziło. Spłonęły wioski, przysypano ziemią kilkanaście tysięcy kolaborujących wieśniaków. Drugie tyle wywieziono na roboty, ale leśni, choć przetrzebieni, przetrwali. Właściwie dlaczego nie spalono Ustrony właśnie wtedy, w czerwcu 1943? W zabaszewickich lasach byli partyzanci.

W zimie odpoczywali po wioskach, zaściankach i pili wódkę. Wszyscy o tym wiedzieli, ale wtedy represje nie sięgnęły Ustrony. Dlaczego?

Nigdy się nie dowiem.

...

Ktoś musiał zdradzić. Nie ma innego wytłumaczenia. Skoro nie spalono wioski w czasie operacji „Cottbus"  przed rokiem, to ktoś musiał zdradzić. Ale kto i dlaczego? Kogóż wybrać? Kogóż wskazać? Do wyboru dobra setka ludzi w dwudziestu pięciu domach. Po cztery osoby na dom. Ale śmiech! W polskich czasach i pod zaborem w każdym domu byli dziadkowie, rodzice i wnuki.

Stara babka, rodzice i kilkanaścioro dzieci. Tłoczyło się to, przewalało, piszczało, by wieczorem i rano klękać do modlitwy i chwalić razem Pana.

Ton narzucał ojciec. Wtórowała matka.

I Boze Ojce dopomóz... – sepleniła znad pieca babka.

Tak było w dawnych czasach. Za rewolucji zabili część naszych. Młodzi w większości poszli do Polski po 1921 i tym, co tam Piłsudski uzgodnił z Sowietami w Rydze. Nadberezyńcy zostali sami, sieroty boże, zdani na łaskę sumienia Stalina. A że sumienia nie miał, społeczność stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż całkiem zniknęła. Ale w czerwcu 1944 w Ustronie, na północ od Zabaszewicz, na zachód od Niciejszczyzny, mieszkało jednak wciąż sto osób. Dwadzieścia pięć domów.

Ćwierć setki gospodarstw, a w nich głównie starzy ludzie, obraźliwi czasem, bliźnim niechętni. Zawzięci.

Ktoś musiał zdradzić. Ale kto i w jakiej sprawie?

Nigdy się nie dowiem.

Choć pewnym tropem są trzy domy, których nie spalono.

Kto w nich mieszkał? W jednym Filipowicze są po dziś dzień.

Dwa z tych ocalonych stoją puste.

Może włamać się do nich z siekierą? Śladów jakich poszukać? Kto w nich mieszkał? Jak się nazywał i czemu Niemcy oszczędzili? Pozostałe dwadzieścia dwa domy Niemcy spalili. Dlaczego?

...

Trzeba się z tym jakoś zmierzyć. Przyjechali o świcie z Borysowa. Kawał drogi w sumie, jakieś piętnaście wiorst. Może trochę więcej. To w Borysowie był komendant i posterunek. Tam też strasznie rozstrzeliwali, ale wcześniej.

W 1944 roku miasto było raczej puste. Z trzynastu fabryk pracowały może cztery. Reszta zamknięta na cztery spusty. Część Żydów rozstrzelano w lipcu 1941. Resztę rok później. Ruscy najpierw pracowali dla Rzeszy. Potem zaczęto ich wywozić do Prus na roboty. Ludzie znikali. Powoli było ich coraz mniej. Po spaleniu Ustrony lokalna populacja jeszcze się zmniejszyła.

Co się więc wydarzyło o świcie?

Karna ekspedycja wyruszyła przed świtem. Ile samochodów? Ledwie dwa. Jeden mniejszy dla oficerów, z odkrytym dachem (czerwiec, ciepło), drugi to ciężarówka na holzgas z całą drużyną żandarmów. Wystarczyło.

Samochody kolebały się na koleinach. Dzień wcześniej lał deszcz, więc błoto bryzgało na wypolerowane blachy mercedesa. W pewnym momencie zarył się w kałuży, więc żandarmi klnąc wyskoczyli z ciężarówki, by wyciągać samochód z błota.

Kilka minut i było po sprawie. Obłocone buty i spodnie. Papierosy palone w rękawach, kiedy transport znów ruszał. W Zabaszewiczach byli o świcie. Ludzie spali jeszcze głęboko, tylko szczekały psy.

Na rozstaju pojechali w prawo, ale nie całkiem w prawo, w stronę cmentarza, tylko bardziej pośrodku, wąską dróżką do Ustrony. Kiedy dobrnęli do granicy zaścianka, słońce było już wysoko nad lasem.

Nad łąkami przewalały się mgły. Chaszcze lasu Birnam zdawały się upiornie zbliżać do wioski. Piały koguty, a ich cienkie głosy przebijały się jak ostre drzazgi roztrzaskanych sosen przez ciszę poranka.

Pachniało wilgocią, zbożem i dojrzałymi chabrami. Drzewa stały jakieś pochmurne. Wilgotne, łzawe. Krople deszczu bębniły o karoserię ciężarówki.

Ostre komendy. Żandarmi zeszli na ścieżkę. Pobiegli w stronę domów. Najpierw je otoczyli, choć może to nie najlepsze określenie. Stanęli szpalerem od strony wschodniej. Druga część plutonu pobiegła pod las, by nikt nie mógł uciec. Potem, na gwizdek oficera, zaczęły się krzyki. Padły pierwsze strzały. Przerażeni ludzie zaczęli się budzić.  – Wychodzić z chałup. Schneller... Wychodzić, bo spalimy chałupy – ryczał ubrany w wojskowe ciuchy Białorusin.

Ludzie wychodzili w panice. Niektórzy w naciągniętych w pośpiechu spodniach i spódnicach. Inni wciąż w koszulach, z polepionymi od snu włosami, twarzami wciąż oddychającymi nocą. Przygładzali czupryny. Kobiety nerwowo rozczesywały palcami włosy. Mało kto miał na nogach buty. Starsze dzieci kręciły się wokół rodziców. Młodsze płakały. Starcy mieli załzawione oczy i kaszleli. Wszyscy stłoczeni w małych grupach przy chałupach. Kazano im pójść w stronę drogi. Pobiegli więc, pogarbieni, pokurczeni, z przerażeniem w oczach. Kiedy już zebrali się pośrodku biegnącej przez wieś ścieżki, podeszli żandarmi. Tłum zbił się w ludzką gęstwę. Dygotali, bojąc się śmierci. Wtedy od strony Niemców wyszedł tłumacz. Tuż za nim wysunął kolano oficer. Miał błyszczące w słońcu oficerki, takie, jakich w wiosce nigdy nikt nie widział.

Pan oficer mówi, że w Ustronie byli partyzanci. Czy ktoś ich widział?

Cisza.

A jednak wiemy, że w wiosce dawano schronienie partyzantom.

Jeśli ten gospodarz, który pomagał partyzantom, się nie przyzna, wieś spalimy, a ludzie będą wywiezieni. Niech wyjdzie ten, kto pomagał partyzantom.

Cisza.

Nikt się ruszył.

Oficer w błyszczących cholewach podszedł do tłumu.

Nic, polskie świnie, nie wiecie? – uderzył w twarz stojącego naprzeciw chłopca.

Cisza.

Zabrać ich do Borysowa. Pojadą do Stutthof.

Przerażenie, cisza.

Czy ktoś został w chałupach?

Pan oficer pyta, czy ktoś został w chałupach?

Znowu cisza.

Tylko jakiś szept między kilku kobietami.

Jedynowiczowa, sama  w domu. Nikt jej nie wyniósł. Nie chodzi. A może by poprosić pana oficera, by pozwolili ją wziąć z sobą.

Proszę powiedzieć oficerowi, że w tamtym domu, drugi na lewo, leży chora kobieta. Sama nie wyjdzie.

Nie chce?

Nie. Ona po wylewie, sparaliżowana.

Nie będziemy zabierać chorych. Ktoś się przyzna do pomocy czy palimy wieś?

Nikt się nie odezwał.

Ludzi popędzono w stronę Zabaszewicz. Policjanci raz jeszcze przeszukali chałupy. W jednej krył się na strychu bezrozumny dziad. Żandarm wytargał go z domu, ciągnąc za włosy, i rzucił na kolana. Młody człowiek w mundurze feldgrau podszedł do niego. Wyciągnął z kabury parabellum, odbezpieczył i strzelił z odległości kilku centymetrów w skroń. Z drugiej strony czaszki trysnęła krew tak intensywnie, że opryskała mundury stojących obok żandarmów.

Mógłbyś uważać, Johann. Zachowujesz się jak świnia.

Podpalamy?

Człowiek w mundurze feldgrau dał znać. Białoruscy policjanci pobiegli do wyznaczonych domów z kanistrami.

Szkoda tej nafty – splunął jeden z nich pod nogi.

Polewali domy. Niektórzy kopali w drzwi, by płomienie mogły wśliznąć się do środka. Od benzynowej zapalniczki zapalano żagwie.

Gdzie były strzechy, płomienie strzelały szybciej.

Gdzie gont, zdecydowanie wolniej.

To ten dom, gdzie jest chora kobieta. Leży tam... – podpowiedział tłumacz.

Archimedes? A nawet gdyby?

Mężczyzna w mundurze podszedł do chałupy. Wyjął z kieszeni zapalniczkę. Najpierw odpalił papierosa, a potem z wolna przybliżył płomień do strzechy.

Ciekawe, jak szybko się zajmie?

Światełko bujało się przez kilka sekund na krawędzi sprasowanych mocno pęków słomy. Ale już chwilę później rozbłysnęło tak intensywnie, że po chwili zajęło duży kawał strzechy.

Odskoczył.

Cofnął się o kilka kroków, bo płomienie eksplodowały nagle gęstym ogniem i błyskawicznie zaczęły pożerać dach. Jednocześnie, kłębiąc się, dym zszedł niżej i uderzył od środka w okna chałupy. Słychać było przede wszystkim trzask palonych bierwion, ale nagle w huku rozpędzonego ognia, łomotu, krztuszenia się pękających ścian, nagle wybił się jak krzyk zranionego ptaka jakiś kaszel, a potem krzyk i rzęsisty płacz. Ktoś był w tym domu.

Ktoś walczył z dymem i płomieniami. Zatem krzyk, kaszel, duszenie... Histeryczna modlitwa.

Zdrowaś Mario, łaskiś pełna... Pan z Tobą, błogosławiony...

Szept był coraz cichszy. Potem przerodził się w zwierzęce  wycie. Jazgot, histerię, urywane łkanie, najpierw głośne, a potem coraz cichsze, coraz banalniejsze, coraz mniej zrozumiałe.

Człowiek w mundurze feldgrau odsunął się od płonącego domu na tyle, by nie mogły go dosięgnąć iskry pożaru. Potem odwrócił się na pięcie. Wczesne słońce błysnęło w świetle jego nienagannie wypieszczonych oficerek. Wrócił do samochodu. Ubrana w cielęce rękawiczki dłoń strzepnęła pył ze spodni i butów. Trzeba wracać do Borysowa. Wieś płonie. Mieszkańcy, gnani na bocznicę, szybko trafią do Rzeszy, czas jechać.

Czas jechać. Ruszyli. Za nimi została płonąca czarnym ogniem wieś. Od czterech stuleci żywa. Polska. Szlachecka.

A dziś?

...

Przyjechałem tu nie po to, by rozwiązać tajemnicę spalenia cholernej Ustrony. W czasie tej pieprzonej wojny spalono tysiące wiosek, miast i miasteczek, grzebiąc miliony ludzi. Czemu spalenie Ustrony miałoby być czymś ważniejszym? Dwadzieścia dwa z dwudziestu pięciu domów.

Dwa trupy, ale przecież większość przeżyła.

Transport do Stutthof został zbombardowany. Ludzie rozproszyli się po lasach. Niedługo później wrócili w rodzinne strony. Po kilku dniach przyszli Sowieci. Wracali jak na swoje, czyli na swój cmentarz. Potem wrócili żołnierze, którzy tu się urodzili. Był między nimi Ignala, czyli Ignacy, syn Jadwigi, brat Anny, szwagier Jana. W Ustronie znalazł zgliszcza. Z rodzinnego domu zostały fundamenty. Kilka okopconych belek, resztki pieca, wszystko jeszcze świeże. Matka? Pytał sam siebie. Gdzie jest matka? Przodkowie spoczywali na cmentarzu. A matka? Rozgrzebał popiół w miejscu, gdzie kiedyś była izba i gdzie chora matka od lat leżała pod kołdrą. W ciepłym jeszcze popiele znalazł kości. Białe, wypalone, lekkie jak piszczele zabitej sarny. Czyżby tyle zostało po mamie? Grzebał jeszcze chwilę. Trafił na resztki czaszki. Okrągła jak balon kość skroniowa parzyła go w ręce.

Mama, mamasza, kochana.

Przypomniał sobie, jak gładziła jego płowe włosy, kiedy ruszał na wojnę.

Wrócisz, synku?

Wrócę, mamo.

Módl się do dobrego Boga.

Nie ma go w naszych czasach sowieckich, mamusiu.

Czasy mijają. Bóg nie. Ja się będę o ciebie modlić.

Białe kości parzyły go w dłonie.

Towariszcz, my zdies' naszli rebionka. Widieł wsjo.

Dawajte.

Gówniarz miał może osiem lat.

Darujcie, Ignacy. Powiem, jak było.

Jak?

Kradłem papierówki u Stankiewiczów. Ojciec chciał bić pasem. Uciekłem. Spałem wedle gruszy w rowie. Rano przyjechali Niemcy. Siedziałem cicho jak zając. Wypędzili ludzi z domów. Na golasa. Pognali ich do Zabaszewicz i dalej do Borysowa. Nic z sobą nie wzięli. Psa nawet. W kalesonach. A waszą mać spalili taką zapalniczką na benzynę. Taki policjant. Ale on nie był Niemiec.

A kto?

Łotysz chyba.

Długo dom płonął?

Szybko jak stodoła. Szybko.

Uciekaj.

Gówniarz prysnął jak bańka mydlana.

Ignala wrócił do zgliszcz chałupy, by poszukać reszty kości. Znalazł jeszcze kilka. Białych, gorących, po części zwęglonych. Z plecaka wyjął tekturowe pudło po butach, które znalazł przy drodze. Wrzucił do niego co znalazł. Poszedł do sadu. Zmartwiałymi  dłońmi wykopał jamę w ziemi.

Włożył pudło. Zasypał.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie...

Podniósł się i nagle zmęczony osunął na ziemię.

– Gdzie... gdzie jesteście... wieczne odpoczywanie.

Łkał.

Jakiż to był świat. Jakże bogaty. Jak cudowny. Jakże jesteśmy ubodzy, że nic o nim nie wiemy. Mało świadectw literackich. Mickiewicz opisywał dwory wielkopańskiej Polski. „Nad Niemnem" Orzeszkowej jest nie do czytania. Jedynie berezyński geniusz Czernyszewicz przemyca jakąś prawdę o tych zaściankach, o tych lasach.

„Puszcza wrzała. Jak morze wzburzone, jak bitwa zajadła. Jak grunwaldzka bitwa, jak wiedeński pogrom Turków. Jak okiem wkoło dojrzeć gnały mieniące się barwą i kształtem niezliczone hufce, dopadały siebie, chwytały się w objęcia i jedne z nich, po krótkim konwulsyjnym wstrząsie rozbijały się na drobne wątki, rozpływały, gasły, drugie, obróciwszy się wirem rytmicznie, szły dalej wspólnie".

Tutejsze, nadberezyńskie lasy. Pełne brzóz na rubieżach, dębów i jaworów przy ruczaju. Sosen wielkich i świerków w sercu puszczy. Gdzie niegdyś tur i wilki, dziś ukryci partyzanci. Dłonie wczepione w zimną stal. Głowy gorące. Alkohol w żyłach.

– A z czego robiliście bimber? – pytałem Jana po latach.

– Z wszystkiego... – uśmiechał się zjadliwie.

– Z wszystkiego. Nawet z krowiego gówna pędziliśmy!

Mina Rudolfa Valentino.

A wcześniej? Zaścianki i wioski. Żydzi prowadzili karczmy, klechowie budowali kościoły, szlachta rządziła, chłop rzęził. A w zaściankach? W zaściankach kwitło życie jak na Manhattanie.

Rano krowy goniło się na łąki. Obok gryka i żółte łany rzepaku.  W ogrodach kapusta, jarmuż, rzepa czarna i biała, fasola i pomidory. A nad tym wszystkim wrzask i wigor, gdakanie i kłapanie, malwy kryjące w cieniu macierz wylęgłych prosiąt. Kogut dominujący na płocie jak King Kong i kury skrzętnie znoszące jaja. Kołacze, karp i kutia. Ojcze nasz w jednych domach. W innych Hospodi pomiłuj. Czy się kochali? Jedni i drudzy? Nie bardzo. Mało zrobiła Rzeczpospolita, by się mogli polubić. Nic do cholery. Hodowano nienawiść. Hodowaliśmy nienawiść, mimo że Jadwiga nosiła swoim prawosławnym bliskim jajka i chrust na Wielkanoc.

Jedzcie, moi drodzy, by i was Jezus Chrystus błogosławił!

(...) Anna urodziła się w 1909. Było jeszcze trochę tego drobiazgu.

Jedli za setkę... Gnietli się w domu o popękanych ścianach. Wokół krzyk kogutów, gdakanie kur, muczenie bydła, psy szczekające na kogo popadło. Zielony groszek w ogrodzie, chmiel na płocie, a za domem żyto i kartofle wielkie jak dynie (taka tu ziemia). Sąsiedzi, wieczornice, piękne polskie pieśni, słodkie Ojcze nasz przed zmrokiem, na kolanach na powale, kiedy było naprawdę zimno. Dobrze było. Kochanie. Polski lud żył, miłował, rósł w siłę. Z wytęsknieniem czekał wojny.

...

Rewolucja zmieniła wszystko. Bolszewicy przeszli jak ogień. Najpierw nad Berezyną objawił się Dowbor-Muśnicki. Jego żołnierze zdobyli twierdzę Bobrujsk. Załopotały polskie sztandary. Potem zaatakowali czerwoni. Piłsudski uciekł nad Wisłę. Ale rychło wrócił ze swoimi żołnierzykami z wycinanek tylko po to, by oddać nadberezyńców czerwonym podczas rokowań w Rydze. Niektórzy mówili, że Sowieci chcieli oddać Warszawie całą Białoruś z Mińskiem, ale Warszawa nie chciała. Dlaczego? A prochy przodków? A polskie gospodarstwa? Zaścianki? Na pastwę bolszewikom? Czemu nam bracia to robicie? Niech nasza krew na dzieci wasze!!! I na dzieci ich dzieci.

Młodzi wybrali się nocą na Litwę. A starsi? Starsi i dzieci zostali.

Żyć jakoś będziemy.

Przetrwamy. Jak za cara. Przetrwamy.

Oto i fałszywa wiara. Bolszewik, który gębę wycierał sprawiedliwością społeczną, był gorszy od cara. Pędził naród na wielkie budowy. Który to był rok? 1928? Czy może 1929?

Przyjechało OGPU do polskich zaścianków. Zabaszewicz. Niciejszczyzny. Ustrony. Chłopów zapakowano na ciężarówkę.

Odjeżdżał zafrasowany Antoni. Odjeżdżali inni. Andrzej, narzeczony Anny, bracia, kuzyni, sąsiedzi. Na drodze unosił się kurz.

Czy ja kiedyś wrócę? – myślał Antoni.

Czy wrócimy? – zastanawiali się inni pasażerowie ciężarówek.

Długo nad tym myśleli. Także wtedy, kiedy im z zimna grabiały ręce przy wykopach Biełomorkanału.

Padali jak mu muchy. Jeden, drugi, trzeci.

Czy wrócę?

Nie miał już kto pytać.

...

Jebał was pies, Paliaki. Kołchoz tu zdjełajem. Prekrasnyj, sowieckij... – nalewał sobie wódki do szklanki sowiecki delegat Nikołaj Semionycz.

Ludność drżała, ale tak musiało być.

Część dziewczyn wzięli do fabryk. Była między nimi Anna, córka Jadwigi i kaprala lejbgwardii Antona Jedynowicza.

Na którejś z fabrycznych potańcówek poznała stolarza Jana. Mówił, że jest z Lublina. Był niewysoki, ale katolik. Babka Jadwiga chciała Polaka. I katolickiego ślubu. Był więc ślub przed księdzem. Dwa tygodnie potem zarejestrowali się w urzędzie.

No to jesteśmy jak małżeństwo.

Sowieckie małżeństwo – dopowiedział zawsze akuratny Jan.

Dzieci? A jak. Co miało się rodzić? Kocięta?

Wala i Adik. Dużo czy mało?

Robota. Fabryki. Borysów. Lata trzydzieste. Stalin carem. Ścigano trockistów, bucharinowców, ludzie znikali. Jeden po drugim. Najwięcej w 1937.

Ustrona pustoszała.

Trochę jeszcze Polaków siedziało, acz cicho, w Borysowie.

Zastanawiam się, co czuła. Czy jeszcze była przytomna? Czy widziała ten dym, który schodził na dół, i języki ognia liżące powoli framugi. Nogi przykrywa pierzyna, ale żadna to ochrona.

Sine uda, łydki, ledwie poruszające się stopy, lewa dłoń leżąca obok jak bierwiono. Nic go nie podniesie, nawet strach.

Ciepło. Coraz bardziej.

Matko Boska. Czyżby to koniec. Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą... Czy ktoś po mnie wróci. Gdzie dzieci, sąsiedzi. Dymu coraz więcej (kaszel), wchodzi do nosa, ostry i gorzki. (znów kaszel)

Matko Boska... gorąco. Krzyk, potem drugi. Pierś unosi się ciężko (spazmy). Znów krzyk. Wrzask. Przeciągły.

Matko Boska. Zmiłuj się nad nami... (kaszel) Płonie pierzyna. Smród wędzonej skóry. Jeszcze chwila i płonie lewa noga. Ta martwa.

Krzyk przechodzi w wycie. Gdzie jesteście, anieli. Ludzie. Przyjaciele. Matko Boska. Życie przed oczami. Anton nad Biełomorkanałem. Ignala na wojnie. Anna w Germanii. Dzieci, wnuki, anioły.

Płonie już wszystko. Czarny dym palonego ciała. Świadomość odchodzi. Modlitwa gaśnie. Bóg przewraca się leniwie na lewy bok.

Jadwiga? W  Ustronie koło Borysowa?  A któż to? Któż to, moi mili?

...

Zabaszewicze stąd daleko?

Jakże daleko? Tą drogą z Borysowa na Berezino, a potem w prawo, taki las będzie. I droga. Asfaltowa, ale nie jakaś szeroka. I domy. Te po prawej stronie to już Zabaszewicze.

Domy stare. Drewniane. Z grubych belek. A okiennice błękitne. Albo żółte. Czasem ten błękit jest też pod szczytem domu. Ot, tak, ktoś pomazał farbą, ale ładnie. Czysto tu zresztą bardzo. Płoty zadbane. Dużo kwiatów. Kwitną malwy. Słoneczniki, choć to koniec maja, więc młode, jeszcze nie wysokie. Kury słychać. Psy gonią po asfalcie, kładą się i drapią się za uchem. Spokój. Miasta daleko. Ot, przyjechał sklep obwoźny. Klakson wieś przebudził. Z domów wysypały się baby. Wszystkie jak jedna w chustkach, czasem suknie w kolorowe kwiaty, czasem stare spodnie dresowe. Stoją w kolejce i śmieją się do obiektywu.

Fotografuj, fotografuj, my jak filmowe gwiazdy.

Śmieją się od ucha do ucha. Połyskują złote zęby, pamiątka po sowieckich czasach. Breżniew fundował, to brały.

Napełniają siatki towarem. Głównie butelki i chleb.

Wódka. Tak, wódka z maszyny wychodzi najtaniej. A pić trzeba.

Ktoś tu mówi po polsku?

Nie, my Białoruskie. Ale tata, babka, ciotka były Poliaczki.

A do Ustrony gdzie?

Ja wam pokażu! – mówi kobieta w gumiakach, w bluzce „w tygrysa" i spodniach „w geparda". Taki wzór kolorowy, jakby skórę kota imitował. Elegantka. Złotych zębów też więcej.

Pod koszulą bujają się ciężkie piersi.

O, tam jedźcie. A naprzeciw klubu w prawo i w las. Tam już Ustrona. No i polski cmentarz.

...

Jan Wańkowicz. Profesor muzyki z Mohylewa siedzi nad kartką papieru.

Wcześniej poprowadził nas do Niciejszczyzny. Tam cmentarz. Ale nie ten „polski", co w lesie. Co na nim powstańców chowali. Ten w Niciejszczyźnie wciąż działa. Wciąż do niego prowadzą pogrzeby, więc jest ważniejszy. Prawosławnych tam nie kładą. Może kilku. Cała reszta to katolicy.

No i kaplica też katolicka, cóż więc prawosławnym do tego cmentarza. Ale katolików coraz mniej, więc i cmentarz zarasta. Puszcza wokół z roku na rok coraz gęstsza. Ale kaplica wciąż jakby nietknięta. Więcej ma niż sto lat, może dwieście, mówi Wańkowicz.

Tu wszyscy moi pochowani. Rodzice, brat, siostra. Grobów samych Wańkowiczów ze trzydzieści, ale są i Rzewuscy, i wszyscy.

Groby rodziny zadbane. Trawa wypielona, plastikowe kwiatki. Wańkowicz co chwila odgarnia niesforne włosy. Twarz piękna, rasowa, choć lat na karku już z siedemdziesiąt. Tak, on z Zabaszewicz. Z zaścianka. Ale wyjechał dawno. Teraz wraca, by tu spędzić lato. Od maja do października. Dom stary, z szerokim piecem, na którym kiedyś spała babka. Kwiaty posadził. Robi kamienne chodniki. Tu porzeczki, tam maliny, tu agrest. Pięknie rośnie, jak wszystko na Białorusi. Dobre ziemie. Ludzi tu była kupa, dziś już mało.

Familie jakie tu żyli? No, na pewno Biegańskie. Szablińskie też byli. Wańkowiczów dużo. Sakowicze, Przygodskie, Sienkiewicze, Stefanowicze, Rzewuskie, Dombrowskie.

Pisze z namysłem. Uwagą. Ostrożnie, jakby przekładał rozsypujące się pergaminy jakiejś przedpotopowej kroniki.

Gmina była Łozino. Jakie zaścianki? No tak. Była Ustrona. Zawił, Muraszki, Płoskoje, Nowiszczeno, Szablewszczyzna, Niciejszczyzna, Sakowszczyzna, Rzeczki, to tam ten cmentarz, gdzie ich wszystkich chowano...

Wszystkich?

No tych, co nie zdechli w tiurmach, na budowach, nie byli wywiezieni do łagrów, rozstrzelani.

Czyli mało?

Mało. Ale z Sowietami na początku było dobrze. Dziesięć lat po wojnie istniał tu Łoziński sielsowiet. Oficjalnie mówiono tu po polsku. Szkoła była polska, klub, co tam jeszcze? Ale potem się skończyło. Polska się skończyła... coś wam zagram.

Wyjmuje harmonię. Piękny stary instrument. Ściany wyklejone tapetami. Kwiaty na oknach. Na podłodze szmaciane dywany. Telewizor, jak to wschodzie, przykryty serwetą. Gumiaki stoją w kącie.

Napisał, co miał do napisania.

Więc teraz gra.

Pięknie gra.

Ustrona to same pola. Droga do dawnego zaścianka błotnista. Jak w czterdziestym czwartym. Można by powiedzieć, że jeszcze widać ślady opon tamtej ciężarówki na holzgas i tamtego mercedesa. Słychać tupot butów żandarmów i posapywanie mężczyzn wyciągających samochód z głębokiej kałuży. Ale nie, tego maja jest znacznie bardziej sucho. Trochę wilgoci i kałuż przy strumyku, w którym kiedyś kąpały się kaczki, a dziś kwitną mlecze. Droga wije się nieco, podnosi i opada, koleiny od traktorów pewnie, takie głębokie. Domy pojawiają się dopiero po chwili. Ile ich jest? Ze trzy po prawej stronie, w tym dwa stare, drewniane. Jeden otoczony blaszanym płotem. To Filipowicze. Wewnątrz dom z pustaków, kilka owocowych drzew, pryzmy desek, stara buda dla psa. Inne domy puste. Po lewej stronie drogi domów jest więcej. Może pięć. Skręcamy? Idziemy wzdłuż ścieżką. Wokół oszalałe motyle. Krzaki jeżyn przy drodze. Gęste, drapią jakby chciały zawrócić, zatrzymać. Po co się pchasz Lasze w te strony. To już inny kraj. To co było, minęło. Słońce przygrzewa, pachną bzy, kłują osty, w kielichach opadłych kwiatów jabłoni rodzi się nowe życie. Łąki wokół, jak okiem sięgnąć. Mila w jedną stronę, dwie w drugą. Ustrona to jedna wielka wydarta puszczy polana. Jakiś człowiek siedzi przy ścieżce i gryzie słomkę.

Gdzie tu był dom Jadwigi?

A tam.

Coś zostało?

Nic. Mój dom jest tam – mówi. – Na fundamentach starego postawiłem. A w ogóle jestem z Mińska. Emeryt. Dawniej magazynier. Kupiłem tu działkę. Mieszkam sobie. Przyjeżdżam. Ktoś tu mieszkał przede mną? A może? Ktoś coś pamięta? Jest taka jedna babka w domu pod lasem. Może mieć osiemdziesiąt, ale nic nie powie... Demencja.

Kiwamy głowami ze zrozumieniem.

Wiecie, że wieś była spalona?

Coś wiem, ale niedużo. Teraz tu daleko do ludzi. Borysów daleko, Mińsk jeszcze dalej. Tak sobie tu żyję. – Wyjął przeżuwaną słomkę z ust. Czegoś się jeszcze dowiemy o pacyfikacji? Pożarze? Spalonej żywcem kobiecie?

Nic. Idźcie z Bogiem – krzyczy emeryt.

Idziemy. Wracamy. Puste chaty po przeciwnej stronie drogi bolą jak ciernie wbite w stopę. Dom Filipowiczów uwiera jak żelazo.

Stójcie – krzyczy człowiek ze słomką w ustach. – Jeśli tu kiedy wrócicie, to pamiętajcie, żaden ja człowiek. Jestem Feliks. F e l i k s !!! Pamiętajcie.

Trudno zapomnieć, równie trudno jak się domyślić, że jako dziecko schował się w rowie i widział całą tą masakrę.

Widział, jak wyciągali z domów ludzi, jak ich gromadzili pośrodku drogi, jak odpalali pochodnię od pochodni i rzucali je na dachy.

Zabeczany, zafajdany był świadkiem krzyków i modlitw i pewnie tego zwierzęcego wycia. Może wie, kto zdradził, ale my nie dowiemy się tego nigdy.

...

Któż więc stał za tą zbrodnią? Bandyta w niemieckim mundurze? Na pewno? Niemiec, Białorusin, Łotysz? Cholera wie. Ale nie tracę nadziei, że kiedyś się dowiem. Niemcy byli skrupulatni. Pisać kazali, sukinsyny, raporty. Ktoś zamaszyście podpisywał. To ja, to moja sprawka wykonanie tego rozkazu! Chciałbym poznać jego nazwisko, spojrzeć mu w otwarte oczy, a jeśli nie jemu, to jego potomkom. Doszukać się czegoś w ich aryjskim błękicie. Fanatyzmu? Strachu? A może wstydu? Najbardziej się boję, że znalazłbym pustkę. Niezrozumienie. Próżnię mentalną, moralną czy astralną. Bezwolną przestrzeń nieobecności. Pamięć wypartą przez samozadowolenie. Zatartą przez czas. Co bym zrobił? Oczywiście, zaciskając pięści, chciałbym wbić zęby w ten ludzki korpus. Rozszarpać żyły. Poczuć krew. Upić się nią w obłędzie.

Ale czy to możliwe? Bardzo wątpię.

...

I jeszcze jedno. Najważniejsze. Spytałbym, kto doniósł.

Kto ma krew na rękach? Czy wskazano by na dom Filipowiczów?

Oczy duszy są bezwzględne. Ale nie zdecydowałem się podejść do tego ogrodzenia, kopnąć w drzwi i otworzyć. Kto by wyjrzał? Jakaś młoda kobieta w gumowcach? Jej piętnastoletni syn? Czy córka.

O co bym ich spytał? Jaki obraz przedstawił??

Czy chcieliby słuchać o barwnym życiu zaścianków? O harmonijnej kulturze dawnej Rzeczypospolitej, gdzie żyli pospołu prawosławni i katolicy, żydzi, Niemcy i Ormianie? Gdzie pola były zaorane. Krowy i owce się pasły, trzoda hałasowała w chlewach, ludzie śpiewali na wieczornicach i jeździli wozami w niedzielę do kościoła.

A może chcieliby usłyszeć o pewnej pacyfikacji latem 1944 i wytłumaczyć, dlaczego ich dom przetrwał?

...

Nic z tego. Biorę więc kartkę papieru. Podchodzę od strony ogrodu. Pluję na płot i przylepiam ten skrawek. Może ktoś go przeczyta, nim zabierze go gdzieś w chaszcze, do lasu niesforny zabaszewicki wiatr.

Co na kartce? Kogoś to interesuje? Naprawdę?

Wioska Ustrona. Rejon borysowski. Obwód miński. Rok zniszczenia 1944. Miesiąc czerwiec. Domów do wojny 25. Ludzi 100. Zniszczono domów 22. Zabitych dwoje. Na koniec szczegółowa sygnatura: CA.KGB. PB.AUD.Op.1.D.2789.Ł.0113-013op. Nic więcej.

Tekst jest częścia ksiązki „Trylogia wojenna"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ale nie tracę nadziei, że kiedyś się dowiem.

Brutalnie krótka notatka wygrzebana w białoruskich archiwach wojennych.

Pozostało 100% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach