Kamil Stoch: Pompujcie ten balonik beze mnie

Kamil Stoch po konkursie na dużej skoczni: – To była praca zbiorowa, na to złoto zapracowało bardzo wielu ludzi. Bogu też można dziękować

Aktualizacja: 18.02.2018 06:18 Publikacja: 17.02.2018 19:23

Kamil Stoch: Pompujcie ten balonik beze mnie

Foto: AFP

Rzeczpospolita: Jak wyglądały pana dni przed tym konkursem, różniły się od innych?

Kamil Stoch: Wyglądały całkowicie zwyczajnie, jak zawsze. Zmiana mogłaby mnie wytrącić z pewnego stanu równowagi, w którym byłem. A tak, nic mnie nie zaskoczyło, nie rozproszyło.

Ostatnie 24 godziny też tak wyglądały?

Tak, starałem się zachować te same aktywności i nie robić nic na siłę. Po prostu działałem normalnie. Kolejny dzień w biurze...

Czytaj także: Kamil Stoch potrójnym mistrzem olimpijskim

Czy trener Stefan Horngacher jakoś specjalnie pana wyciszał, czy zostawił samego z myślami?

Trener nie musi nas wyciszać. Każdy z nas jest już na tyle doświadczony, że wie co ma robić. Chyba trener widział, że jestem dziś dobrze dysponowany i, że jeśli zrobię to co umiem, to wystarczy.

Wie pan dlaczego w drugim konkursie poszło lepiej, niż w pierwszym?

Czekałem na to bardzo długo, cztery lata. Liczyłem, że stać mnie będzie tutaj na wiele, że będę w bardzo dobrej dyspozycji, że tak właśnie zostałem przygotowany do tego sezonu, do tego najważniejszego momentu. Czułem po konkursie na normalnej skoczni, że nie pokazałem wszystkiego na co mnie stać. Po prostu na dużej skoczni chciałem skakać tak, jak potrafię najlepiej. Ten pechowy konkurs na normalnej skoczni nie zaburzył mojej pewności siebie.

Jak tak naprawdę było z pana nerwami przed drugim skokiem?

Wiedziałem, że przede mną skaczą daleko, ale też tutaj na skoczni dzieją się różne dziwne rzeczy, wszystko zależy od warunków. Wiedziałem, że nie zrobię nic więcej, niż potrafię, dlatego starałem się skupić tylko na tym, co mam zrobić. Na tym, żeby zrobić to normalnie, ale włożyć w ten skok wszystko co mogę.

Na zeskoku usłyszał pan od chłopaków, że jest na pewno medal?

Usłyszałem, ale wolałem poczekać, aż się to wyświetli.

Nie żył pan przez miniony tydzień pod presją?

Nie żyłem. Uważam, że najgorsza jest presja, jaką sami na siebie nakładamy. Ja starałem się sobie niczego nie narzucać, na nic się nie nastawiać, po prostu robić wszystko z uśmiechem i wierzyć, że stać mnie na bardzo dobre skoki.

Jak zobaczył pan, że wiatr wieje z tyłu skoczni, pomyślał pan: to jest mój dzień?

Nie można się tak nastawiać. Zawsze może coś pójść nie tak, zawsze coś nas może zaskoczyć, co może nie być zależne od nas. Najlepszą drogą moim zdaniem jest zamknąć się w takim myśleniu, że zrobię tylko to co potrafię najlepiej, tylko to, co umiem i zobaczę, co mi to da.

Komu dedykuje pan to złoto?

Dedykuję przede wszystkim mojej żonie. Dedykuję sztabowi szkoleniowemu, bo uważam, że to jest zasługa całego teamu i pracy, którą wkładają. Począwszy od trenera głównego i asystentów, po fizjoterapeutę, serwismenów, doktora, no i dyrektora sportowego też, bo on robi tutaj niesamowitą pracę. To był efekt pracy bardzo wielu ludzi. Warto, a nawet trzeba też podziękować Bogu, że mogłem pokazać na co mnie stać.

Porównania z Soczi pan nie uniknie. Tam złoto na dużej skoczni zdobył pan jakby siłą rozpędu, tu chyba był pan bardziej zadowolony z prób?

Tak właśnie było. Tu w Pjongczangu trzeba było na to złoto bardziej zapracować. Dosłownie. Dzisiaj, przy tak wysokim poziomie zawodów, przy takiej dyspozycji innych zawodników, trzeba było naprawdę skoczyć najlepiej, jak się potrafi. Cieszę się, że przy takim napięciu, przy tym wszystkim, co się działo dookoła potrafiłem to zrobić. Zdaję sobie sprawę, że ten tydzień był trudny, wiedziałem, że dla was dziennikarzy też bywałem trudnym rozmówcą. Mam swoje humory, mam czasami nie do końca zrozumiałe żarty, ale to wszystko po to, żeby znaleźć dla sobie najlepszą drogę, żeby w takich momentach, jak dziś, zrobić co potrafię.

W Soczi też była długa chwila czekania na ostatnią ocenę...

Ja tam wiedziałem, że zepsułem skok, i było napięcie w rodzaju: zobaczymy co będzie. Tutaj wiedziałem, że zrobiłem naprawdę wszystko, co się dało. I znów czekałem na wynik, ale z taką nadzieją, że zasłużyłem na to zwycięstwo.

Potrafi pan porównać radość z Soczi i Pjongczangu?

Każdy medal to jest radość. Każda wygrana, każdy sukces. Tutaj w Korei wszystko jest inaczej, zdecydowanie inaczej. Tutaj naprawdę wielu ludzi się do tego przyczyniło. Warto ich wszystkich wymienić, to Stefan Horngacher, Grzegorz Sobczyk, Michal Doleżal, Zbigniew Klimowski, Kacper Skrobot, Maciej Kreczmer, Łukasz Gębala, doktor Aleksander Winiarski, Adam Małysz, prezes Tajner też niech będzie. Jeszcze moja żona Ewa Bilan-Stoch, moi rodzice, moje siostry, wszyscy kibice, dziennikarze. Wam też bardzo dziękuję, przede wszystkim za wyrozumiałość. Że nie pompowaliście zbytnio balonu oczekiwań, że pytania były wyważone.

Simon Ammann, czterokrotny mistrz olimpijski powiedział po konkursie, że to wielka rzecz móc skakać tutaj z panem...

Nie chciałbym, żeby to teraz wyglądało, że będę wzajemnie mu słodzić, ale naprawdę uważam, że Simon jest bardzo pozytywnym człowiekiem i wspaniałym zawodnikiem. Wciąż szuka swoich najlepszych skoków. Też mi imponuje. Pomimo tak bogatej w sukcesy kariery chce dalej zdobywać więcej.

Wie pan, że jest pan najstarszym mistrzem olimpijskim w skokach?

Wiem, jestem.

To może już możemy pompować balonik? Za cztery lata Pekin, można poprawić rekord Ammanna...

To pompujcie, ale beze mnie.

Wróćmy zatem do Pjongczangu. Widzi pan szansę na walkę o złoto drużynowe z Norwegami?

Oczywiście widzę, ale nie walkę o złoto, tylko widzę szansę, żebyśmy zrobili to, co do nas należy. Jak będzie, czas pokaże. Przed konkursem indywidualnym też wydawało się, że Norwegowie są nie do pokonania.

Szansa jest jednak duża, największa w historii na ten medal...

Ale nic nie stawiamy sobie za cel. Nie nakręcamy siebie bez potrzeby. Stać nas na wiele, ale tylko pod warunkiem, że każdy zrobi najlepiej to, na co go stać.

Ale koledzy mówili, że ten medal jednak trochę ich nakręca...

Cieszę się bardzo.

Trochę też relaksuje, daje większy komfort?

No tak.

To prawda, że w konkursach drużynowych jeszcze bardziej się staracie?

Te konkursy zawsze wyciągają z nas więcej energii. Każdy stara się zrobić wszystko tak jak trzeba, bo wie, że jeśli coś zawali, to także całej drużynie.

Czy docierało do pana, że ten tydzień był bardzo trudny dla całej polskiej reprezentacji olimpijskiej, że w Polsce ją krytykowano, a pan dostarczył wreszcie ten medal i trochę uratował sytuację?

Bardzo proszę. Ale tak poważnie, to staram się nie czytać tego, co piszą w internecie, nie śledzić mediów, bo czasem wystarczy jeden artykuł, jedno zdanie, które zaburzy nasz spokój, lub pewność siebie. Choć pewności siebie to chyba nie, ale po co się niepotrzebnie nakręcać. Mamy wystarczająco dużo emocji.

—w Alpensia Ski Jumping Center wysłuchał Krzysztof Rawa

Rzeczpospolita: Jak wyglądały pana dni przed tym konkursem, różniły się od innych?

Kamil Stoch: Wyglądały całkowicie zwyczajnie, jak zawsze. Zmiana mogłaby mnie wytrącić z pewnego stanu równowagi, w którym byłem. A tak, nic mnie nie zaskoczyło, nie rozproszyło.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Sport
Ruszyła kolejna edycja lekcji WF przygotowanych przez Monikę Pyrek
Sport
Witold Bańka: Igrzyska olimpijskie? W Paryżu nie będzie zbyt wielu Rosjan
polityka
Jasne stanowisko szefa WADA ws. powrotu do polskiej polityki
Sport
Prezes Radosław Piesiewicz: PKOl to nie jest moje księstwo. To dobrze prosperująca instytucja
SPORT I POLITYKA
Radosław Piesiewicz ujawnia. Milionowa dziura w budżecie PKOl