Będzie się latami opowiadać o tym meczu, który przyniósł największy sukces klubowej piłki ręcznej w Polsce. O niezwykłym pościgu Vive za mistrzami Węgier w drugiej połowie, gdy minuty uciekały, a trzeba było odrobić dziewięć bramek, o trafieniu Krzysztofa Lijewskiego dającym dogrywkę na 3 sekundy przed końcem głównego czasu gry.
Wreszcie o karnych, które zaczęło pudło Ivana Cupicia, ale skończyła złota bramka Julena Aginagalde, a w środku były znakomite obrony Marina Sego i Sławomira Szmala. Trudno wymyśla się takie scenariusze, ale w ważnych meczach piłki ręcznej z udziałem polskiej drużyny to już chyba normalka.
Przez całą pierwszą połowę i kwadrans drugiej wydawało się, że twardzi Węgrzy wywalczą swoje szczęście, ten pierwszy tytuł Ligi Mistrzów, że to im przypadnie honor przerwania kilkunastoletniej europejskiej dominacji drużyn hiszpańskich i niemieckich.
Zawodnicy MVM Veszprem tak samo byli głodni wygranej jak Vive, ale zaczęli finał znacznie lepiej. Polacy tracili piłki, za nerwowo organizowali pierwsze ataki, bramkarz Roland Mikler robił swoje, tablica pokazała efekt: 3:0 dla mistrzów Węgier, za chwilę 4:1, potem 8:4 – przebijać się przez obronę Veszprem było katorgę, a Sławomir Szmal nie mógł znaleźć sposobu na strzały Arona Palmarssona i Momira Ilicia.
Do polskiej bramki wszedł Marin Sego, inne zmiany trenera Tałanta Dujszebajewa dały tyle, że przewaga rywali już tak szybko nie rosła, 3-4 bramki to jeszcze nie dramat, choć wydawało się, że na każdy polski atak siłacze z MVM Veszprem mają dobrą odpowiedź.