– Roman Abramowicz nigdy nie był moim przyjacielem – opowiadał przed szlagierem na Stamford Bridge Jose Mourinho. Portugalczyk, zwolniony w grudniu ubiegłego roku po raz drugi przez rosyjskiego właściciela Chelsea, przyjechał do Londynu z jasno określonym celem: zagrać na nosie byłemu pracodawcy.
Ledwo jednak usiadł na ławce gości, a United otrzymali pierwszy cios. Błąd w komunikacji obrońców z Davidem de Geą już po 30 sekundach wykorzystał z zimną krwią Pedro. Gdy Gary Cahill podwyższył na 2:0, Czerwone Diabły zachwiały się na nogach, ale na deski posłali je dopiero w drugiej połowie Eden Hazard i N'Golo Kante.
– Jeśli nie będę zdobywał tytułów w Manchesterze, możecie przestać mnie nazywać The Special One – powiedział nieopatrznie przed meczem Mourinho. Z taką grą jak w niedzielę o trofea będzie ciężko.
Emocjonalną huśtawkę zafundowali swoim kibicom piłkarze Valencii i Barcelony (2:3). Kontuzja Andresa Iniesty, szybkie prowadzenie Barcelony, potem dwie bramki gospodarzy, wyrównanie Luisa Suareza i wreszcie rzut karny na wagę trzech punktów wykorzystany przez Leo Messiego w doliczonym czasie, po którym w stronę świętujących Katalończyków poleciały z trybun butelki (jedna z nich uderzyła Neymara).
Atmosferę podgrzał słabo niestety spisujący się arbiter. – Kiedy Undiano Mallenco obejrzy ten mecz, będzie mu wstyd. W Hiszpanii nie ma miejsca na takie sędziowanie – denerwował się dyrektor sportowy Valencii Jesus Garcia Pitarch. Karny dla Barcelony był bezdyskusyjny, wątpliwości wzbudziło zachowanie Suareza, który przy trafieniu Messiego na 1:0 był na spalonym i zasłaniał bramkarzowi pole widzenia.