Po pierwszym meczu z Sheriffem w Warszawie (1:1) Jacek Magiera z nieprzeniknioną miną mówił: – Awansujemy. Nieważne w jakim stylu, ale wygramy i awansujemy.
Legia już w tym sezonie rozgrywała kilka „najważniejszych meczów". Najpierw z fińskim Mariehamn, bo porażka na tamtym etapie oznaczałaby odpadnięcie z pucharów. Później z Astaną, by przedostać się do czwartej rundy kwalifikacji Ligi Mistrzów. I na tym etapie pojawił się też pierwszy wielki zawód, gdyż mistrz Polski nie dał rady najlepszej drużynie Kazachstanu i z Ligi Mistrzów odpadł.
Na szczęście dla Legii europejskie puchary oferują koło ratunkowe dla tych, którym noga powinie się na tym etapie. Zatem Legia rywalizuje teraz o miejsce w fazie grupowej Ligi Europy z Sheriffem Tyraspol. I w pierwszej odsłonie kolejnego „najważniejszego meczu sezonu", który odbył się tydzień temu w Warszawie, niestety zawiodła, bo tak trzeba nazwać remis 1:1 z mistrzem Mołdawii.
A zatem dziś już naprawdę mecz o wszystko i chociaż w Legii wszyscy mają poczucie, że awans do znacznie mniej prestiżowej i nie tak finansowo opłacalnej Ligi Europy będzie realizacją planu minimum, to jednocześnie zdają sobie sprawę, że plan minimum stał się planem maksimum.
Dariusz Mioduski, prezes i właściciel Legii, mówił niedawno, że Legia ma problemy finansowe i będzie musiał dołożyć z własnej kieszeni, by dziury w budżecie załatać. Mówił to przed meczami z Astaną, mógł więc jeszcze liczyć, że jego klub awansuje do Ligi Mistrzów i dostanie zastrzyk w postaci ponad 12 milionów euro.