15 sierpnia minie ćwierć wieku od pierwszego meczu Premier League. Przekonywać, jak dużym sukcesem sportowym i komercyjnym okazało się stworzenie rozgrywek w Anglii pod nowym szyldem, nie ma sensu.
Wzrosła frekwencja na trybunach, w górę poszybowała telewizyjna oglądalność i przychody z praw do transmisji. Ostatnia drużyna w tabeli może liczyć na większe pieniądze niż mistrz Niemiec czy Francji, więc trudno się dziwić, że w błyskawicznym tempie rosną także pensje zawodników (średnia tygodniówka od 1992 roku skoczyła z 1,8 tys. do 47 tys. funtów) i budżety na transfery.
Szóstka zamiast czwórki
Premier League przyciąga najlepszych. Gdy startowała, na boiska wyszło zaledwie 13 zagranicznych piłkarzy (w tym Robert Warzycha w koszulce Evertonu), a na ławkach nie siedział żaden trener spoza Wysp Brytyjskich. Dziś swoich przedstawicieli w klubach ma 65 krajów, blisko 70 procent graczy to obcokrajowcy i tylko siedem zespołów ma brytyjskich szkoleniowców.
Wielką czwórkę zastąpiła wielka szóstka, bo w gronie kandydatów do mistrzostwa trzeba obecnie wymieniać obydwie drużyny z Manchesteru, Chelsea, Arsenal, Tottenham i Liverpool. Dość powiedzieć, że od ośmiu lat nikomu nie udało się obronić tytułu. Ostatnim, który tego dokonał, był Manchester United, czekający na triumf w Premier League od 2013 roku.
Rafał Nahorny, komentator ligi angielskiej w Canal+, twierdzi, że ten głód może się okazać decydujący. – Tytuł trafi do Manchesteru, nie wiem tylko, czy do tej czerwonej części miasta czy do błękitnej, bo City też są spragnieni sukcesu. W Chelsea pewnie z zazdrością patrzą na wzmocnienia rywali. Na Stamford Bridge za niemal 60 mln funtów przyszedł co prawda Alvaro Morata, ale pozwolono odejść Nemanji Maticiowi do United, Old Trafford wybrał również Romelu Lukaku, choć wydawało się, że belgijski napastnik wróci do Londynu. Do tego dochodzą jeszcze problemy z Diego Costą.