Rzeczpospolita: Gramy dziś w ćwierćfinale Euro z Portugalią. Tak daleko na wielkiej imprezie piłkarskiej nie zaszliśmy od 34 lat, czyli od mundialu w Hiszpanii w 1982 r. Jak w Polsce przeżywano tamten turniej?
Janusz Zaorski: To był czas stanu wojennego, systemu kartkowego, liczenia się z każdym groszem. Z początku toczono spory, czy w ogóle oglądać mundial i dopingować kadrę, bo jej triumfy – jak przewidywano – generałowie, z wielkim spawaczem na czele, na pewno wykorzystają propagandowo. Do tego zaczęliśmy słabo: najpierw remis z Włochami, później z Kamerunem, a i do połowy meczu z Peru było 0:0. Dopiero gdy Piechniczek ustawił Bońka bardziej ofensywnie, w ciągu 27 minut strzeliliśmy pięć goli! Cały naród wpadł wtedy w euforię; uwierzyliśmy, że to będzie nasz turniej.
Boniek szalał, później Belgii strzelił hat tricka.
W mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, gdzie oglądałem ten mecz, były 33 osoby; śmialiśmy się, że mamy trzy jedenastki! Początek lipca, upał, pootwierane okna, ludzie na balkonach, wszędzie powywieszane flagi... I do awansu do półfinału pozostał nam mecz z ZSRR, a data spotkania nieprzypadkowa: 4 lipca, Dzień Niepodległości w USA. Oj, jak chcieliśmy w tak symbolicznym dniu dokopać Rosjanom! Ale to oni musieli wygrać, nam wystarczał remis.
Polska tradycja piłkarska: zwycięski remis.