Piłkarskie tytuły zdobyte na bani

Dwadzieścia kilka lat temu kapitanem reprezentacji Anglii był alkoholik, a Wojciech Kowalczyk topił w kieliszku swój niewiarygodny talent podczas pobytu w lidze hiszpańskiej. Piłkarska kultura picia umarła śmiercią naturalną, gdy futbol zamienił się w wielki biznes.

Aktualizacja: 17.06.2018 07:09 Publikacja: 17.06.2018 00:01

Anglik Paul Merson w 1993 r. na stadionie Wembley, gdy picie jeszcze go bawiło

Anglik Paul Merson w 1993 r. na stadionie Wembley, gdy picie jeszcze go bawiło

Foto: Getty Images

Współczesny piłkarz to cyborg: niezniszczalny i niezawodny gladiator, który – przynajmniej chwilami – wydaje się uzbrojony w potężny procesor i zdalne sterowanie. Dowodów na to mamy wiele, ale wystarczy, że zatrzymamy się przez chwilę na 64. minucie dwóch meczów minionej edycji Ligi Mistrzów: ćwierćfinałowego spotkania Realu Madryt z Juventusem w Turynie i kijowskiego finału z udziałem Królewskich oraz Liverpoolu. W obu tych meczach padły bramki, które – jak wciąż mawiają komentatorzy – „zaprzeczają prawom fizyki" albo „nie miały prawa paść". W turyńskim ćwierćfinale z prawej strony dośrodkował Dani Carvajal, Cristiano Ronaldo wybił się w powietrze i prawą nogą trafił tuż przy lewym słupku bramki Gianluigiego Buffona. W meczu z Liverpoolem, najważniejszym spotkaniu roku na szczeblu klubowym, klubowy kolega Portugalczyka Gareth Bale niemal skopiował jego wyczyn – również w 64. minucie, tuż po wejściu na boisko, trafił uderzeniem przewrotką, tyle że strzelał lewą nogą w prawe okienko bramki Lorisa Kariusa, a piłkę centrował z lewej strony Brazylijczyk Marcelo.

Poza niesamowitymi trafieniami w obu przypadkach bodaj najbardziej zapadała w pamięć reakcja trenera Realu Zinedine'a Zidane'a. Francuz wyglądał tak, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło, choć przecież sam w finale Ligi Mistrzów z Leverkusen zdobył bramkę wolejem, która przez lata – aż do meczu w Kijowie – powszechnie uznawana była za najpiękniejszy gol we wszystkich finałach tych prestiżowych rozgrywek. Ale bramki Cristiano Ronaldo i Garetha Bale'a nie tylko nie zaprzeczały prawom fizyki czy nie miały prawa paść – one paść musiały. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, najwięksi piłkarze wznoszą się na szczyt w najważniejszych momentach. Po drugie, nie było w nich nic przypadkowego ani losowego, stanowią one efekt hektolitrów potu wylanych na treningach i niezliczonych powtórzeń. Zarówno Portugalczyk, jak i Walijczyk uchodzili w młodości za piłkarzy niebywale utalentowanych, ale globalny sukces zawdzięczają ciężkiej pracy nad każdym aspektem swojej gry – od muskulatury (ta Ronaldo jest wręcz emblematyczna), po psychikę.

Wiek zabawy

W stechnicyzowanej erze futbolu niewiele jest miejsca na przypadek. Dominuje „obsesja doskonałości", jak to znakomicie ujął Luca Caioli w tytule biografii Cristiano Ronaldo. I Portugalczyk wcale nie jest przypadkiem skrajnym. Żeby wejść dziś na szczyt, nie wystarczy ani talent, ani nawet sama ciężka praca. Można ironicznie podchodzić do diet Anny Lewandowskiej i nie sposób ocenić jej wkładu w sukcesy męża, ale gdy prześledzi się uważnie karierę kapitana reprezentacji Polski, to z miejsca rzuca się w oczy niemal obsesyjna dbałość o każdy szczegół. Robert Lewandowski jest wręcz modelowym piłkarzem nowoczesnej epoki piłki nożnej: potężnie zbudowany (co zawdzięcza ciężkiej pracy, w Lechu Poznań był jeszcze niezgrabnym dryblasem), prowadzący niebywale uregulowany tryb życia (zmieniło się to nieco, dopiero gdy został ojcem), unikający rozgłosu (poza tym koniecznym do kreacji wizerunku), kojarzony wyłącznie ze swoim zawodem (i reklamowanymi markami).

Trudno sobie wyobrazić, że ledwie 22 lata temu kapitanem reprezentacji Anglii był regularny alkoholik, grę Trzech Lwów reżyserował również uzależniony od alkoholu trener, a na ławce siedział wschodzący gwiazdor brytyjskiej piłki, którego później oskarżano o wciąganie kokainy. Czwarty powinien być na mistrzostwach, bo umiejętności mu nie brakowało, ale problemy z piciem sprawiły, że selekcjoner Terry Venables powołał go do kadry tylko raz. W połowie lat 90. piłka nożna zaczęła się wprawdzie szybko profesjonalizować – w dużej mierze za sprawą utworzenia Ligi Mistrzów i profesjonalizacji Premier League, co wiązało się z ogromnym wzrostem oglądalności, a co za tym idzie wpływów – ale do reprezentacji Anglii nowoczesność miała zawitać dopiero wraz z Glennem Hoddle'em, który postanowił wyrugować z niej wszelkie nałogi, choć kultura picia jeszcze przez kilka lat miała się na Wyspach całkiem nieźle.

Pierwszym z wyżej wspomnianych Anglików był oczywiście Tony Adams, drugim Paul Gascoigne (najbardziej utalentowany i jedyny przegrany z tej czwórki), trzecim Robbie Fowler, a czwartym Paul Merson. Nad nimi wszystkimi unosiły się cienie wielkich poprzedników: George'a Besta, Jimmy'ego Greavesa i Briana Clougha. Brytyjscy piłkarze i menedżerowie przez dekady dowodzili, że można czerpać z uroków życia pełnymi garściami, a zarazem grać na najwyższym poziomie. Best walczył z alkoholizmem prawie całe życie, jego choroba była tak poważna, że zdarzało mu się nawet kraść, żeby tylko móc się napić. Nie przeszkodziło mu to strzelić niemal 180 goli w barwach Manchesteru United ani zdobyć Złotej Piłki. Greaves, najlepszy strzelec w historii Tottenhamu Hotspur, który ze swoim alkoholizmem walczył publicznie w latach 70. (i wygrał!), u schyłku kariery potrafił wypić 20 piw dziennie, doprawiając je butelką wódki na dobranoc. Brian Clough, najwybitniejszy brytyjski trener obok sir Aleksa Fergusona, przychodził zawiany do pracy w Nottingham Forrest (z którym dwukrotnie sięgał po Puchar Europy), o czym wprost pisze Duncan Hamilton w poruszającej książce „Provided You Don't Kiss Me: 20 Years With Brian Clough" („Pod warunkiem, że mnie nie pocałujesz: 20 lat z Brianem Cloughem").

Cały kraj chciał postawić mi drinka

Clough skończył menedżerską karierę w 1993 r., czyli dokładnie rok po profesjonalizacji ligi angielskiej. Ale początki Premier League nie wiązały się z radykalną przemianą: prym nadal wiedli wówczas zawodnicy wychowani w tradycyjnej piłkarsko-alkoholowej kulturze, w której picie towarzyszyło „rytuałom przejścia" i socjalizacji grupy. Tony Adams w 1990 r. został skazany na cztery miesiące więzienia i odbył 58 dni wyroku za jazdę na podwójnym gazie. Po rozgrywanych na angielskich boiskach w 1996 r. mistrzostwach Europy poszedł w sześciotygodniowy cug. Przed mistrzostwami trenował jak szaleniec, starał się być dla partnerów wzorem, choć niewiele wcześniej odeszła od niego i zabrała ze sobą dzieci jego żona. Jak wspomina w wydanej w tym roku, brutalnie szczerej autobiografii „Sober" („Trzeźwy"): „Zawsze byłem pierwszy w autobusie jadącym na trening, pukałem do drzwi pokojów, w których spali koledzy, żeby ich obudzić – godzinę przed czasem. Nakręcony. Alkoholicy potrafią być naprawdę nakręceni i właśnie tak się zachowywałem tamtego lata. Ale teraz przegraliśmy z Niemcami w półfinale, odpadliśmy i wróciliśmy do hotelu. (...) Drużyna siedzi w barze, leje się piwo, rozmawiamy o tym, co się stało. Siedzę z Donem Howe'em i Terrym [Venablesem – red.]. Pijemy i gadamy. Powoli wszyscy rozchodzą się do siebie, ale nie ja. Trzecia rano, czwarta, a ja na nogach i piję. Jestem alkusem, więc to normalne. Nic nadzwyczajnego, ale piję, żeby odpłynąć".

Odpływa na sześć tygodni. To pierwsza od 30 lat (i zarazem ostatnia do dziś) reprezentacja Anglii, która odniosła sukces, więc cały kraj chce mu postawić drinka. Dwunastoletni syn mówi mu, że wszyscy go kochają, ale Adams jest na skraju, ze ślubu irlandzkiego napastnika Nialla Quinna, na który leci do Dublina, pamięta tyle, że skończył na Grafton Street, wdając się w awanturę z trzema Chińczykami. Po powrocie z Dublina znowu to samo: białe myszki, poty, ataki paniki, przygodny seks i strach przed AIDS, głosy w głowie, strachy kryjące się w szafach... Nawet wizyta ojca, który nazywa Adamsa „pijakiem", nie powstrzymuje kapitana reprezentacji przed dalszym chlaniem. W kolejny weekend znów przeżywa piekło. W piątek usypia nad rybą i frytkami. Urywa mu się film. Przez dwa następne dni nie jest w stanie wyjść z łóżka. Budzi się w poniedziałek. Ryba i frytki nadal tam są. Zamawia taksówkę, jedzie do Arsenalu na trening. Natyka się na Paula Mersona i mówi mu to, o czym wszyscy wiedzą: „Mam mały problem z piciem". Merson kwituje wyznanie kolegi krótkim: „Witaj w klubie", i zabiera go na spotkanie anonimowych alkoholików. Niedługo później Adams powie prasie, że była to najlepsza decyzja w jego życiu. Poczuje się „wolny jak ptak".

Arsenal Adamsa i Mersona (alkoholika i hazardzisty) był zresztą chyba najbardziej alkoholową ekipą w Anglii. Poza nimi grali tam także Steve Bould (krytykowany za alkoholowe ekscesy w klubie nocnym w Clacton), Nigel Winterburn (z powodu wybryków Arsenal odesłał go z singapurskiego tournée do Anglii) i Ray Parlour (w Hongkongu zaatakował taksówkarza). W poniedziałki, środy i czwartki do klubu przychodzili w strojach treningowych, ale we wtorki wkładali garnitury i szli w miasto. „Klub wtorkowy" funkcjonował latami. Dopiero przyjście Arsene'a Wengera położyło kres pijaństwu Kanonierów. Parlour wspominał, jak któregoś wieczoru, już po objęciu posady przez Wengera (jednego z wielkich innowatorów angielskiej piłki, fanatyka rozciągania i zdrowego odżywiania), piątką Anglików wybrała się do pubu. Bould zamówił na początek 35 piw. Francuzi Vieira, Petit i Grimandi udali się w tym czasie do kawiarni. „Pomyślałem sobie – opowiadał po latach Parlour w wywiadzie dla »The Telegraph« – jakim cudem mamy w tym roku wygrać ligę? Wszyscy pijemy, a tamci palą. Skończyło się podwójną koroną".

Trudno to sobie to dziś wyobrazić, ale w tamtych czasach portugalskie zespoły radziły sobie w europejskich pucharach lepiej od angielskich. Zanim Premier League zdominowała piłkę na Starym Kontynencie, stając się najlepszą profesjonalną ligą świata i przyciągając najwybitniejszych menedżerów i piłkarzy (dziś układ sił nieco się zmienił, ale liga angielska to nadal potęga), wyspiarski brak profesjonalizmu – ryba i frytki, curry i piwo, karty i papierosy – rzucał się w oczy z miejsca. Pracujący w Portugalii Bobby Robson na pytanie o różnice między Anglią a Portugalią odpowiadał w połowie lat 90. wprost: „Zacznijmy od tego, że tutaj piłkarze nie piją. Nie ma tu nic w stylu kilkunastu piw na głowę wieczorem. Idą do domu i zachowują się jak odpowiedzialni sportowcy".

Skąd wzięła się piłkarska kultura picia w Anglii? Oczywiście z tradycyjnej kultury picia, którą znamy również z własnego podwórka. W tym samym 1996 r., w którym Anglia sięgała po brąz mistrzostw Europy i Tony Adams przestał pić, „Independent" pisał: „W Anglii istnieje silne przekonanie, zwłaszcza wśród młodych mężczyzn, że dopóki nie wlejesz w siebie dwunastu piw i nie przegryziesz tego curry, by skończyć nad muszlą klozetową, nie dowiodłeś swojej wartości". George Best stał się idolem całego pokolenia („piątym Beatlesem") nie tylko dlatego, że potrafił przedryblować pół boiska i był nieuleczalnym kobieciarzem. Swoją pijacką biografią idealnie wpisywał się w styl życia młodych wyspiarzy, a zarazem dawał im przykład i pokazywał, że wszystko może ujść na sucho.

Nie tylko Okęcie

Wpolskiej piłce podobnych historii nie brakuje z prostego powodu: może i kulturowo nam do Anglików daleko, ale na pewno nie jeśli chodzi o picie. Legendarne są już opowieści Wojciecha Kowalczyka (inna rzecz, że nie wiadomo, na ile są one prawdziwe), jeszcze bardziej legendarna jest afera na Okęciu z listopada 1980 r., kiedy nietrzeźwego bramkarza Józefa Młynarczyka przed wylotem na mecz z Maltą postanowił zostawić w kraju trener Ryszard Kulesza. Ale to nie Młynarczyk – ani stający w jego obronie Zbigniew Boniek, Władysław Żmuda i Stanisław Terlecki – najbardziej na tym ucierpieli. Owszem Terlecki w drużynie narodowej już nigdy nie zagrał, ale tylko dlatego, że następca Kuleszy na stanowisku selekcjonera Antoni Piechniczek nie widział go w składzie. Pozostała trójka zawodników stanowiła trzon brązowej drużyny z Hiszpanii.

O ile jednak afera na Okęciu z perspektywy czasu ma przede wszystkim wydźwięk humorystyczny, o tyle historie takich piłkarzy jak Kowalczyk, Andrzej Iwan, Igor Sypniewski czy Grzegorz Król pokazują, z jak poważnym problemem mieliśmy w polskiej piłce do czynienia. Czy gdyby Kowalczyk rozsądniej prowadził swoją karierę, pamiętalibyśmy go dziś z czegoś więcej niż tylko gry na igrzyskach w Barcelonie i początków kariery w Legii? Czy błyszczący na tle znakomitego Manchesteru United w barwach Panathinaikosu Ateny Igor Sypniewski w najlepszym dla piłkarza wieku nie powinien grać co najmniej w mocnym zespole ligi hiszpańskiej bądź angielskiej, a nie w Radomsku? Czy biografie Iwana i Króla musiały nosić tytuły „Spalony" i „Przegrany"? Gdyby Król zaczynał karierę dziś, to pewnie trudniej byłoby mu wpaść w alkohol i hazard, zapewne ktoś odesłałby go do psychologa, zwrócił uwagę na jego problemy. Skończyło się na tym, że chłopak porównywany w młodości do Włodzimierza Lubańskiego (na wyrost, ale mimo wszystko nie bez powodu), ostatnią bramkę w ekstraklasie zdobył w wieku 24 lat i nie zagrał w żadnym mocnym europejskim klubie. Równo dekadę młodszy Robert Lewandowski jako 24-latek dopiero zaczynał marsz ku szczytom światowego futbolu: wychodził właśnie z cienia Lucasa Barriosa w Borussii Dortmund.

Szalona era piłki nożnej, w której triumfy święciły barwne postaci, dobiegła końca na trwałe. Dziś nie sposób sobie wyobrazić, że najlepszym piłkarzem świata zostaje imprezowicz George Best. Nawet tak bajecznie utalentowany piłkarz jak Mario Balotelli gra ledwie w Nice, czyli klubie z wyższej klasy średniej, tyle że w przeciętnej lidze francuskiej. Na gracza jego pokroju – żartownisia, który potrafił wjechać samochodem do więzienia dla kobiet, czy odpalić fajerwerki w łazience – jest dziś miejsce co najwyżej na internetowych stronach z memami. Największe skandale w karierze Cristiano Ronaldo wiążą się z negocjacjami w sprawie nowego kontraktu w Realu Madryt (ta telenowelowa historia zaczyna się niemal co roku od zapewnień o końcu miłości i kończy nową, jeszcze bardziej intratną od poprzedniej umową). Tak samo wygląda to w przypadku Roberta Lewandowskiego – jedyny klub, w jakim można zobaczyć naszego napastnika, to Bayern Monachium. Nigdy nikt go nie widział w klubie nocnym; na okładki z powodów innych niż boiskowe wyczyny trafia tylko wtedy, gdy przebąkuje o zbyt słabym składzie Bawarczyków (ma na tyle silną pozycję, że może sobie na to pozwolić) lub naciska na władze klubu w sprawie swojego odejścia.

Nawet taki magik jak Lionel Messi wspiął się na absolutny szczyt dopiero po dłuższym pobycie na siłowni. Gdy był nastolatkiem, jego mięśnie nie wytrzymywały kontaktu z korkami rywali. Dziś jest nie tylko wspaniałym technikiem, ale też gladiatorem, Maradoną naszych czasów, czyli geniuszem bez skazy. Trudno sobie wyobrazić, że kontrola antydopingowa wykaże po którymś ze spotkań mistrzostw świata obecność efedryny w jego organizmie. Sam Diego Maradona wpadał na dopingu i narkotykach (w Neapolu zdyskwalifikowano go za kokainę). Jedyną rysą na wizerunku Messiego jest chyba to, że reklamuje chipsy i napoje gazowane, których pewnie nigdy nie miał w ustach. Może dlatego to właśnie Diego jest otaczany w ich ojczyźnie – Argentynie – kultem. Piłka nożna to dziś ścieżka idealnie zaplanowanej kariery. Maradona został dla swych rodaków bogiem, ponieważ był arcyludzki.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Współczesny piłkarz to cyborg: niezniszczalny i niezawodny gladiator, który – przynajmniej chwilami – wydaje się uzbrojony w potężny procesor i zdalne sterowanie. Dowodów na to mamy wiele, ale wystarczy, że zatrzymamy się przez chwilę na 64. minucie dwóch meczów minionej edycji Ligi Mistrzów: ćwierćfinałowego spotkania Realu Madryt z Juventusem w Turynie i kijowskiego finału z udziałem Królewskich oraz Liverpoolu. W obu tych meczach padły bramki, które – jak wciąż mawiają komentatorzy – „zaprzeczają prawom fizyki" albo „nie miały prawa paść". W turyńskim ćwierćfinale z prawej strony dośrodkował Dani Carvajal, Cristiano Ronaldo wybił się w powietrze i prawą nogą trafił tuż przy lewym słupku bramki Gianluigiego Buffona. W meczu z Liverpoolem, najważniejszym spotkaniu roku na szczeblu klubowym, klubowy kolega Portugalczyka Gareth Bale niemal skopiował jego wyczyn – również w 64. minucie, tuż po wejściu na boisko, trafił uderzeniem przewrotką, tyle że strzelał lewą nogą w prawe okienko bramki Lorisa Kariusa, a piłkę centrował z lewej strony Brazylijczyk Marcelo.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Znamy pary półfinałowe i terminy meczów
Piłka nożna
Xabi Alonso - honorowy obywatel Leverkusen
Piłka nożna
Manchester City - Real. Wielkie emocje w grze o półfinał Ligi Mistrzów, zdecydowały karne
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Bayern w półfinale, Arsenal żegna się z rozgrywkami
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Piłka nożna
Legenda brazylijskiego futbolu wraca do gry. 58-latek będzie znów strzelał gole?