Zaskoczenia nie było – Zbigniew Boniek przez kolejne cztery lata będzie prezesem PZPN. Spośród 115 delegatów, którzy wzięli udział w głosowaniu, aż 99 opowiedziało się za dotychczasowym prezesem. Zwycięstwo miażdżące, przekonujące i jednoznaczna. Inna sprawa, że kontrkandydat od samego początku był mocno kabaretowy, a jego poczynania w dniu zjazdu tylko to przekonanie umocniły.
Już od środy niemal cały program wyborczy Józefa Wojciechowskiego sprowadzał się do kwestionowania metody głosowania. Były właściciel i pośrednio grabarz Polonii Warszawa obstawał przy tym, że elektroniczne maszynki do głosowania, nie zapewniają anonimowości, tymczasem status PZPN czarno na białym twierdzi iż wybory są tajne.
Gdy na wniosek Janusza Hańderka o głosowaniu nad sposobem głosowania (maszynki czy urna), tylko 18 delegatów opowiedziało się za urnami, jasnym się stało, że Wojciechowski nie ma najmniejszych szans. Kontrkandydat Bońka spektakularnie opuścił salę, za nim wybiegli dziennikarze, powiedział, że w takim głosowaniu nie ma zamiaru brać udziału, o czym wsiadł do windy i pojechał do apartamentu na piętrze.
Zaczął się zatem pat. Nikt nie wiedział czy sam fakt opuszczenia sali przez Wojciechowskiego jest równoznaczny z jego rezygnacją (formalną), czy kandydat jest jeden tylko, czy mimo braku fizycznej obecności jednego z ubiegających się o funkcję, należy jego kandydaturę brać pod uwagę.
Jedni prawnicy twierdzili, że prawo do kandydowania na stanowisko Wojciechowski zapewnił sobie 30 dni temu składając odpowiedni wniosek formalny, inni jednak podkreślali, że jednym z punktów programu jest pytanie do kandydata, czy potwierdza swój start w wyborach. W końcu – dla świętego spokoju – zdecydowano, że nieobecność Wojciechowskiego na sali nie stanowi przeszkody i że jest kontrkandydatem Bońka.