Jeszcze 15 miesięcy temu dzisiejsza pani premier przypominała w telewizyjnej debacie przedwyborczej, że za poprzednich rządów PiS wzrost sięgał 6–7 proc., sugerując, że przy właściwej polityce to samo da się osiągnąć obecnie. Miało to najwyraźniej stanowić główny cel polityki gospodarczej rządu i ostateczne potwierdzenie jego najwyższych kwalifikacji. Jeszcze pół roku temu w podobnym duchu wypowiadał się wicepremier Morawiecki. Widomym znakiem sukcesu polityki gospodarczej rządu miało być zwiększenie tempa wzrostu powyżej 4 proc. już w roku 2016, a jeszcze silniej i w trwały sposób w latach kolejnych.
Dzisiaj jednak dowiedzieliśmy się z ust najważniejszego polityka PiS, że właściwie tempo wzrostu PKB nie ma większego znaczenia – i że warto pogodzić się z jego czasowym spowolnieniem, np. o 1 pkt proc., dla realizacji ważniejszych celów politycznych. Oczywiście nie wiemy, co to znaczy „czasowe" (na pół roku czy na dekadę?) i czy jak już wzrost PKB na dobre spowolni, to czy na 1 pkt proc. się skończy.
Czy rzeczywiście wzrost PKB jest fetyszem, niemającym większego znaczenia dla ludzi, a promowanym przez złych ekonomistów w celu utrudnienia życia dobrym politykom?
Może warto byłoby zacząć od zastąpienia tajemniczo brzmiącego skrótu „PKB" przez stwierdzenie, że jest to po prostu miara wytworzonej w kraju produkcji, a z drugiej strony – miara wytworzonego w kraju łącznego dochodu. Stwierdzenie, że „wzrósł PKB", może ludziom niewiele mówić i brzmieć dość niejasno i podejrzanie. Większość z nas chyba jednak zgodzi się z tym, że lepiej, by produkcja w kraju (a w ślad za tym wytwarzany w Polsce przeciętny dochód) rosła szybciej, a nie wolniej. Więc aż tak sztucznym i niezrozumiałym fetyszem PKB jednak chyba nie jest.
Oczywiście, że miarę wzrostu PKB można krytykować. Nie mówi ona bowiem wszystkiego o gospodarce – nie mówi, jak wiele z owego dodatkowo wytworzonego dochodu pozostaje w kraju (im większa rola kapitału zagranicznego w gospodarce, tym więcej dochodu przepływa za granicę). Nie mówi, na ile sprawiedliwie ów dochód jest dzielony między ludzi. Nie mówi, na ile trwały jest wzrost. Nie mówi wreszcie, w jakim stopniu ów wyższy dochód przekłada się na jakość życia typowego mieszkańca kraju.