Siłą nowych pomysłów ma być m.in., że wypracowali je praktycy sądowi, znający od podszewki salę rozpraw, a nie jak to bywało, teoretycy z profesorskimi tytułami, którzy znają je głównie z książek. Spodziewany efekt to likwidacja największej bolączki wymiaru sprawiedliwości: trwających latami procesów.

Pewnie trudno by znaleźć kogoś, kto by z tym założeniem się nie zgodził. Dobrze przy tym, że cała energia obozu władzy nie idzie w reformowanie i kłótnie o Krajową Radę Sądownictwa i Sąd Najwyższy. Bo przez ostatnie miesiące wydawać się mogło, że ich funkcjonowanie jest największym problemem. A problem sądów powszechnych to margines.

Z rozległych założeń zmian w k.p.c. wypada się tylko cieszyć. Zapewne ich autorom przyświecają dobre intencje. Jednak entuzjazm tłumi trochę wspomnienie przeszłości i pamięć o co najmniej kilkunastu dużych lub większych reformach wymiaru sprawiedliwości. A każda miała na celu skrócenie procesów. O słynnym przyspieszeniu o 1/3 mówił w exposé premier Donald Tusk. Doprowadziło m.in. do chwilowej likwidacji małych sądów, o której skutkach nie chcemy dziś pamiętać. Pamiętam nadzieje związane z e-sądem, sądem 24-godzinnym, zmianami w procedurach upadłościowych, cywilnych, trybie przyspieszonym itd. Pamiętam też potężną reformę preprocedury karnej i wprowadzenie procesu kontradyktoryjnego. Została wprowadzona po dwóch latach prac, a skasowana, zanim na dobre zaczęto ją stosować. A w sądach doszło do ewenementu na skalę światową: sędziowie przez chwilę w tym samym czasie orzekali na podstawie trzech różnych procedur, w zależności od dat rozpatrywanych spraw.

Wszystkie te przedsięwzięcia kończyły się źle. A ich efekt można podsumować krótko: procesy trwają dziś coraz dłużej.

Dlatego patrząc na reformę procedury cywilnej, nie czuję entuzjazmu i nie oczekuję go od autorów. Może lepiej zrobić ją bez fajerwerków i obietnic, za to dobrze przemyśleć. Zapraszam do lektury czwartego numeru dodatku „Sądy i prokuratura".