Andrzej Rzońca: Osłabienie koniunktury w Polsce będzie oznaczało recesję

Przy następnym osłabieniu koniunktury Polska nie uniknie recesji. I nie jest to scenariusz ostrzegawczy, ale podstawowy – pisze ekonomista.

Aktualizacja: 29.08.2016 08:45 Publikacja: 28.08.2016 20:36

Andrzej Rzońca

Andrzej Rzońca

Foto: Fotorzepa/Piotr Nowak

Polska gospodarka rośnie nieprzerwanie od 1991 r. Poza rokiem 1997 i 2007 nie notowała co prawda spektakularnego tempa wzrostu, ale dzięki temu, że ani razu nie doświadczyła recesji, była nie tylko regionalnym, ale nawet globalnym tygrysem gospodarczym. Od 1991 r. PKB liczony na mieszkańca zwiększył się u nas niewiele mniej niż w Korei Południowej, a bardziej niż w Chile.

Lukę w stosunku do Niemiec ograniczyliśmy do poziomu, który w naszej historii występował tylko raz: bezpośrednio po drugiej wojnie światowej, kiedy i Niemcy, i Polska były w ruinie, a granice naszego kraju przesunęły się na zachód.

Rosnąc w tych okresach, kiedy w innych krajach przejściowe osłabienie koniunktury powodowało cykliczne kurczenie się gospodarki, w 25 lat praktycznie nadrobiliśmy dystans, który powstał na skutek 45 lat socjalizmu. Ale przy następnym osłabieniu koniunktury Polska nie będzie zieloną wyspą. Nie jest to wyłącznie scenariusz ostrzegawczy o niewielkim ryzyku spełnienia. Na dzisiaj to scenariusz podstawowy.

Dlaczego tym razem będzie inaczej

Gdyby na podstawie naszych polskich doświadczeń mechanicznie szacować ryzyko spełnienia tego scenariusza, to rzeczywiście byłoby niewielkie: sięgałoby ledwie 5 proc. w horyzoncie dwóch lat. Ale tym razem przeszłość się nie powtórzy – z trzech powodów

Po pierwsze, wyraźnie słabnie potencjał polskiej gospodarki, czyli ta część jej wzrostu, która odzwierciedla jej fundamenty, a nie cykliczne wahania koniunktury. Przed globalnym kryzysem finansowym w 2008 roku to równowagowe tempo wzrostu szacowano na 4,5 proc. Kryzys odjął od niego około 1 pkt proc. Od tego roku zacznie je obniżać demografia (czyli zmniejszanie się liczby osób w wieku produkcyjnym), która wcześniej je wspierała. Ten negatywny wpływ nie zniknie nawet jeśli rządzący zrezygnują z obniżenia wieku emerytalnego.

Według ostatnich szacunków NBP równowagowe tempo wzrostu spadło już poniżej 3 proc., a za chwilę może się okazać, że i te dane są zawyżone. Swoje odejmie niepewność wywołana „dobrą zmianą", bo uderza w inwestycje. Od dwóch kwartałów przedsiębiorstwa je tną, choć przez dziesięć poprzednich kwartałów zwiększały je w dwucyfrowym tempie, a bez inwestycji nie da się podnieść zdolności wytwórczych w gospodarce.

Żeby zdać sobie sprawę, że słabnięcie potencjału polskiej gospodarki, przed którym ostrzegały takie organizacje międzynarodowe, jak Komisja Europejska, MFW czy OECD, a w kraju Forum Odpowiedzialnego Rozwoju (FOR), postępuje i to być może nawet szybciej, niż wynikało z tych ostrzeżeń. Wystarczy rzut oka na bieżące dane.

PiS odziedziczył gospodarkę blisko szczytu koniunktury. Bezrobocie czy odsetek zwalnianych pracowników jeszcze nigdy nie były tak niskie, a liczba pracujących – tak wysoka. Fundusz płac w przedsiębiorstwach rośnie realnie niemal w dwucyfrowym tempie, a odsetek rentownych firm, w tym o bardzo wysokich zyskach, bije kolejne rekordy. Niby mamy boom, ale wzrost PKB słabnie z 4,3 proc. w IV kwartale ubiegłego roku do zaledwie 3 proc. w I półroczu bieżącego. Dla porównania, w poprzednim okresie boomu, tj. w pierwszym kwartale 2007 roku, wzrost zbliżył się do 8 proc. Z kolei w drugim półroczu 2011 roku, choć nie było boomu, wzrost przekroczył 5 proc. Dzisiaj o 8-proc. tempie wzrostu nikt nawet nie marzy. Granica marzeń przesunęła się o około 3 pkt proc. w dół.

Po drugie, automatyczny amortyzator wahań koniunktury, którym jest płynny kurs złotego, nie zadziała tak sprawnie jak w przeszłości. Jesteśmy blisko szczytu koniunktury, a kurs złotego jest bardzo słaby, w zestawieniu z szacunkami kursu równowagi nawet najsłabszy w historii. Oczywiście szacunki te są wrażliwe na zmiany potencjału polskiej gospodarki i jej partnerów handlowych. Ale zastąpienie ich przez deklaracje przedsiębiorców ankietowanych przez NBP na temat progowego kursu opłacalności eksportu nie zmienia istotnie oceny.

W takim zestawieniu tylko dwa razy w historii zloty był słabszy niż teraz: na przełomie lat 2008 i 2009, a więc w najostrzejszej fazie globalnego kryzysu finansowego, oraz lat 2011 i 2012, czyli w czasie kryzysu zadłużeniowego w strefie euro. Skoro bieżący kurs jest słaby, to jego dalsze osłabienie w razie pogorszenia koniunktury – inaczej niż w przeszłości – niewiele pomoże eksporterom.

Dzisiaj odsetek nieopłacalnego eksportu jest rekordowo niski: ledwie przekracza 1 proc. Dla porównania, w połowie 2008 roku, czyli bezpośrednio przed pogorszeniem koniunktury, które osłabienie złotego najskuteczniej złagodziło, przekraczał on 11 proc.

Dalsze osłabienie złotego może natomiast wpędzić w kłopoty nieeksporterów. Już teraz udział importu zaopatrzeniowego w kosztach przedsiębiorstw sięga prawie 37 proc., najwięcej w historii, i o 5 pkt proc. przekracza wieloletnią średnią. Jednocześnie importerzy mają niewielkie możliwości nieprzerzucania na odbiorców wzrostu kosztów importu, bo są bliscy progu opłacalności, w szczególności jeśli płacą za import w dolarach. Więcej też kosztuje spłata zadłużenia w walutach obcych.

Jest znamienne, że od dwóch kwartałów przedsiębiorcy wskazują kurs złotego jako najistotniejszą barierę rozwoju, poważniejszą nawet niż niepewność, którą sytuują na drugim miejscu.

Po trzecie, koła ratunkowego nie rzucą koniunkturze ani bank centralny, nie rządzący. Stopa referencyjna NBP wynosi zaledwie 1,5 proc. – najmniej w historii. Nawet gdyby RPP obniżyła ją do zera, to skala tej redukcji byłaby mniej więcej dwukrotnie mniejsza niż w odpowiedzi na spowolnienie wzrostu w latach 2008–2009 i 2012–2013.

Uporczywa mizeria wzrostu na Zachodzie od 2009 roku i w Japonii od 1991 roku, niewidziana tam po drugiej wojnie światowej, wskazuje zarazem, że stopy procentowe bliskie zera bardziej osłabiają fundamenty gospodarki, niż pobudzają koniunkturę. Pozwalają bowiem utrzymać się na rynku słabym firmom (odsetki od nawet bardzo dużego długu są wtedy niewielkie), a tym samym hamują ekspansję tych bardziej wydajnych.

W większości krajów na Zachodzie, pomimo największego kryzysu od lat 30. XX wieku, odsetek bankructw bije kolejne historyczne minima. Ale jednocześnie rekordowo rzadkie jest też rozpoczynanie działalności.

Nawet gdyby stopy procentowe bliskie zera nie osłabiały fundamentów, to NBP będzie musiał być bardzo wstrzemięźliwy z obniżkami, żeby uniknąć załamania kursu złotego, który już wyjściowo jest słaby. O ile bank centralny ma mniej amunicji niż w przeszłości, o tyle rządzący strzelają w niewłaściwą stronę. Zwiększają na kredyt wydatki publiczne (vide program 500+) w okresie dobrej koniunktury, w rezultacie czego będą musieli je ciąć, kiedy koniunktura się pogorszy.

Dług publiczny ma w tym roku przekroczyć 52 proc. PKB, a za sprawą słabego złotego (który podnosi wartość w złotych zadłużenia w walutach obcych) może to być jeszcze więcej. Dla porównania, przed spowolnieniem wzrostu z lat 2008–2009 dług wynosił 44 proc. PKB. Przy takim jego poziomie wystarczy rok złej koniunktury, a otrze się on o konstytucyjną granicę 60 proc. PKB. Deficyt wynoszący w okresie dobrej koniunktury blisko 3 proc. PKB zwiększy się zapewne do co najmniej 5 proc. PKB i tyle doda do długu.

Swoje dołoży osłabienie złotego – w 2008 roku dodało 2 proc. PKB, w 2011 roku 1,8 proc. PKB. Przychody z prywatyzacji nie odejmą nic, bo jej nie ma. Trochę odejmie inflacja, o ile się pojawi, ale tylko jeśli przeważy nad skalą realnego spadku PKB; realnie licząc, będą to ułamki procentu.

Żeby w kolejnym roku dług nie przekroczył konstytucyjnej granicy 60 proc. PKB, rządzący będą musieli zredukować deficyt budżetu o kilka procent PKB i liczyć, że złoty zacznie odrabiać straty. Każdy procent PKB to około 19 mld (niewiele mniej, niż kosztuje program 500+), a łatwych politycznie oszczędności w budżecie nie ma.

Transfery do OFE praktycznie nie istnieją (skądinąd sięgnięcie po nie okazało się mieć wysoką polityczną cenę). Żadnych oszczędności nie wyciśnie się z centralizacji zarządzania płynnością, bo przeprowadzili ją już poprzednicy. Koszty obsługi długu, które za sprawą stóp procentowych szorujących po dnie spadły z 2,7 proc. PKB w 2012 roku do 1,7 proc. PKB w bieżącym, wzrosną na skutek osłabienia złotego.

Rządzącym będzie więc niezmiernie trudno ograniczyć deficyt w wymaganej skali, a pewnie też nie będą się do tego palić, skoro usiłują budować swoją pozycję na rozdawnictwie. Ale zwlekanie spotęguje ich problemy. Jeśli nie będą respektować konstytucyjnej granicy zadłużenia, to podskoczy premia za ryzyko żądana od nich przez wierzycieli, a w ślad za nią koszty obsługi długu.

Przede wszystkim jednak pogorszy się sytuacja dochodowa budżetu, a tym samym powiększy skala cięć w wydatkach publicznych potrzebna do zatrzymania narastania długu, bo pogłębi się dekoniunktura. Kto będzie chciał rozwijać działalność, nie wiedząc, na kogo, kiedy i w jakiej skali spadnie ciężar zasypania dziury w budżecie?

Kiedy przyjdzie recesja

Pogorszenie koniunktury, które u nas wywoła pierwszą recesję od ponad ćwierć wieku, przyjdzie do nas, jak wszystkie poprzednie, z zagranicy. Polska jest gospodarką otwartą, silnie powiązaną przede wszystkim z krajami wysoko rozwiniętymi, zwłaszcza ze strefą euro. Bieżące prognozy nie wskazują, aby miało tam nastąpić wyraźne spowolnienie wzrostu w nadchodzących dwóch latach. To jednak nie powinno uspokajać rządzących.

Z jednej strony ekonomiści nie potrafią trafnie prognozować pogorszenia koniunktury. Nawet w Stanach Zjednoczonych, które przyciągają najlepszych z nich, nie udało się przewidzieć dosłownie żadnej z powojennych recesji. Z drugiej strony koniunktura w strefie euro jest uzależniona od tego, co będzie się działo na świecie, w szczególności w USA. Jeśli do 2019 roku w Stanach Zjednoczonych nie wystąpi recesja, będzie to najdłuższy okres nieprzerwanego (choć mizernego) wzrostu w tym kraju po drugiej wojnie światowej. Scenariusz taki jest oczywiście możliwy, ale czy najbardziej prawdopodobny?

Tak być nie musi

Polska ma więc jeszcze czas, aby odbudować swoją odporność na wstrząsy z zagranicy. Żeby pozostała zieloną wyspą, rządzący musieliby jednak zarzucić „dobrą zmianę".

Po pierwsze, powinni przestać osłabiać fundamenty polskiej gospodarki i zacząć je wzmacniać (np. zamiast obniżać wiek emerytalny – przyspieszyć jego podnoszenie; zamiast nacjonalizować – prywatyzować; zamiast komplikować podatki – uprościć je; zamiast wprowadzać kolejne biurokratyczne bariery krępujące przedsiębiorczość – jak te, kto może być rolnikiem – znosić je).

Po drugie, rządzący powinni uczynić swoją politykę przewidywalną, co wzmocniłoby złotego. Po trzecie, wycofać się ze zwiększania wydatków publicznych na kredyt – w szczególności w okresie dobrej koniunktury. Bez tego „dobra zmiana" okaże się dla nich prawie tak kosztowna jak dla koni w Janowie. Zostaną wymieceni ze świata polityki („prawie" robi jednak dużą różnicę). Ale wysoką cenę zapłacimy my wszyscy.

Autor jest głównym doradcą rady i zarządu FOR, jest też przewodniczącym TEP

Polska gospodarka rośnie nieprzerwanie od 1991 r. Poza rokiem 1997 i 2007 nie notowała co prawda spektakularnego tempa wzrostu, ale dzięki temu, że ani razu nie doświadczyła recesji, była nie tylko regionalnym, ale nawet globalnym tygrysem gospodarczym. Od 1991 r. PKB liczony na mieszkańca zwiększył się u nas niewiele mniej niż w Korei Południowej, a bardziej niż w Chile.

Lukę w stosunku do Niemiec ograniczyliśmy do poziomu, który w naszej historii występował tylko raz: bezpośrednio po drugiej wojnie światowej, kiedy i Niemcy, i Polska były w ruinie, a granice naszego kraju przesunęły się na zachód.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację