Co z tego, że zadłużeni we frankach wciąż protestują, a politycy co jakiś czas rzucają kolejne pomysły rozwiązania problemu. Realnych recept nie widać. Dla rządzącego PiS radykalne załatwienie problemu po myśli frankowiczów, czyli przewalutowanie po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu, byłoby bowiem bardzo ryzykowne. Uderzyłoby to dramatycznie w banki, i tak już obciążone nowym podatkiem. Ale nawet mniej radykalne i kosztowne rozwiązania, takie jak np. sugerowane ostatnio przez prezydenta Andrzeja Dudę dobrowolne przewalutowanie kredytów najbardziej potrzebujących, nie wchodzi w grę. Oczekiwania klientów są zbyt wielkie, a banki bardziej niż swoich klientów boją się akcjonariuszy.

Najważniejsza jest jednak polityka. PiS umie kalkulować. Choć zyskałby poklask kredytobiorców frankowych, to zdenerwowałby o połowę większą rzeszę tych, którzy mają hipoteczne kredyty złotowe i na żadną pomoc liczyć nie mogą. Ponieważ miałby miejsce precedens, niechybnie wystąpiliby z roszczeniami, gdyby stopy, a za nimi raty kredytów poszły w górę (a pójdą na pewno). W końcu im też zmieniłyby się wtedy warunki spłaty, jak frankowiczom. Co ważniejsze, PiS poirytowałby swój elektorat. Padłoby pytanie, dlaczego państwo ma pomagać i tak zwykle nieźle sytuowanym frankowiczom, którzy raczej na partię Jarosława Kaczyńskiego nie głosują.

Owszem, na Węgrzech przewalutowano kredyty frankowe, podobnie w Chorwacji, i ulżono klientom. Ale tam problem był niezwykle palący. Na przykład u Madziarów ponad 20 proc. zadłużonych nie spłacało na czas swoich zobowiązań. U nas jest to poniżej 1 proc. Po co więc politycy mieliby ryzykować? Jeśli kurs franka dalej będzie spadał, zmniejszą się zarówno miesięczna rata, jak i całkowita kwota do spłaty liczona w złotych. Banki nie udzielają już nowych kredytów, a wcześniejsze są cały czas spłacane. O ile na początku 2009 r. Polacy byli zadłużeni na 48 mld franków, co stanowiło blisko 70 proc. wartości kredytów mieszkaniowych, o tyle obecnie mają do spłaty w tej walucie „tylko" 31,5 mld (31 proc. wartości wszystkich kredytów mieszkaniowych). Za siedem–dziesięć lat nie będzie to już problem aż tak poważny, bo do spłaty pozostanie maksymalnie kilkanaście miliardów franków. W kolejnych latach zaniknie.

To wszystko oczywiście pod warunkiem, że nie dojdzie na świecie do kryzysu gospodarczego i kurs franka, jako wracającej do łask bezpiecznej przystani, znów nie wystrzeli w górę. Niestety, taki scenariusz jest możliwy, choć nigdy nie jest zakładany przez rządowych polityków, którzy z natury rzeczy są optymistami. Tymczasem mamy już długi okres względnej koniunktury, jeden z najdłuższych po wojnie, a przecież nic – zwłaszcza w gospodarce – nie trwa wiecznie.