Przeciw doktoratom wdrożeniowym

Największe innowacje rodzą się tam, gdzie się ich nikt nie spodziewa, a ich przeznaczenie nie jest oczywiste, dopóki nie uczyni go oczywistym umysł przedsiębiorcy.

Aktualizacja: 19.06.2017 21:06 Publikacja: 19.06.2017 20:39

Przeciw doktoratom wdrożeniowym

Foto: 123RF

Tradycyjne wyobrażenie o nauce każe ją postrzegać jako proces budowania wiedzy o rzeczywistości, którego kołem zamachowym jest ciekawość badacza popychająca go do bezkompromisowej konfrontacji z naturą. Ta pełna patosu wizja bardzo różni się od realiów dzisiejszej nauki.

Współczesny uczony do prowadzenia badań potrzebuje zaawansowanych i kosztownych narzędzi, na które z reguły go nie stać. Pojawia się zatem konieczność finansowania projektów naukowych. Oznacza to, że cele badań nie biorą się z czystej ciekawości badawczej, ale są ustalane przez rozmaite grupy interesu, którym zależy nie tyle na obiektywnej procedurze badawczej, ile na konkretnym wyniku. Nauka z konieczności ulega więc swego rodzaju komercjalizacji, czego wyrazem jest fakt, że coraz więcej projektów badawczych finansowanych jest przez prywatne firmy z danej branży, a nie przez państwo.

Presja na badacza

Warto sobie uświadomić, jak bardzo niebezpieczne jest to zjawisko z punktu widzenia relacji: badacz – badana rzeczywistość. Finansujące dany projekt grupy kapitałowe zwykle są zainteresowane konkretnym wynikiem badań skorelowanym z celem ich działalności biznesowej. Rodzi to nieuniknioną presję na badaczu. W takich warunkach może dochodzić zarówno do naginania faktów przez badaczy chcących wypracować wynik zgodny z oczekiwaniami zleceniodawców, jak i do wybiórczego finansowania badań (w zależności od oczekiwanego wyniku), co daje ten sam efekt.

Jako przykład można przywołać oczywiste manipulacje dokonywane przez przemysł tytoniowy oraz przemysł cukrowniczy, które w latach 60. sponsorowały (w USA – red.) badania dowodzące nieszkodliwości stosowania tytoniu oraz cukru.

W naukach przyrodniczych wszelkie manipulacje stosunkowo łatwo można ustalić i udowodnić. Znacznie gorzej na ich tle wypadają nauki społeczne. O ile bowiem w naukach przyrodniczych finansowanie konkretnego badania nie daje gwarancji uzyskania pomyślnych (z punktu widzenia sponsorującej firmy) wyników, o tyle w naukach społecznych dofinansowanie danego projektu badawczego, powstającego w ramach konkretnej „szkoły ekonomicznej" czy „szkoły filozoficznej", daje przewidywalne rezultaty.

Koncepcja „doktoratu wdrożeniowego", chociaż bardzo atrakcyjna i przemawiająca do wyobraźni, ze swej istoty prowadzi do coraz większego powiązania nauki z bieżącymi celami biznesowymi. Nie powinno stanowić to problemu w naukach technicznych, gdzie poszukuje się praktycznego rozwiązania jakiejś trudności i gdzie nauka jest jedynie środkiem do celu, nie zaś celem samym w sobie (a w końcu chęć uzyskania stopnia doktora jest tożsama z traktowaniem nauki jako celu samego w sobie).

Ale i ten obszar nie jest wolny od nadużyć. Wszakże łatwa do wyobrażenia jest sytuacja, w której olbrzymi koncern „potwierdza" przewagę swojego produktu kilkoma doktoratami wdrożeniowymi, podczas gdy jego uboższy konkurent, który nie był w stanie sfinansować tego typu badań, wypada z gry.

Nie jestem przeciwnikiem powiązania nauki z biznesem. Otwartość badaczy na potrzeby biznesu powinna materializować się w postaci innowacji o charakterze zarówno materialnym, jak i niematerialnym. Nie chciałbym jednak, żeby praktyka gospodarcza uszczupliła, i tak już mocno nadwerężoną obiektywność badań i reputację samej nauki. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie dyscypliny naukowej, która wolna byłaby od potencjalnych problemów wynikających z postępującej komercjalizacji nauki, której widmo niesie z sobą pomysł doktoratu wdrożeniowego.

Ponadto, jeśli polska gospodarka ma stawać się innowacyjna, a polscy przedsiębiorcy mają ambicję stawania się prekursorami w swoich branżach, to wspierająca ich wysiłki nauka powinna zajmować się rzeczami zupełnie niezwiązanymi z ich bieżącą działalnością! Powinna być wyrazem nieograniczonej siły wyobraźni, której owoce być może kiedyś komuś do czegoś się przydadzą.

Myśl tę ilustruje następująca analogia: branża maszyn do pisania zapewne miała pomysły dotyczące „usprawnienia" swoich maszyn. Zastanawiała się pewnie, w jaki sposób ułatwić nawijanie papieru na obrotowy wałek czy też jak stłumić uporczywy dźwięk maszyny. Żadne jednak „wdrożenie" proponowane i poszukiwane przez tę branżę nie doprowadziłoby do powstania urządzeń, z których dziś powszechnie korzystamy, a które zupełnie wyparły potrzebę korzystania z maszyn do pisania.

Nauka jak Duch Święty

Największe bowiem innowacje i odkrycia rodzą się tam, gdzie się ich nikt nie spodziewa, a ich przeznaczenie nie jest oczywiste, dopóki nie uczyni go oczywistym twórczy umysł przedsiębiorcy. Co więcej, gdyby producenci maszyn do pisania mieli opcję „doktoratów wdrożeniowych", to być może pisałbym dziś ten tekst na znacznie lepszej wersji maszyny do pisania, a nie na komputerze, ponieważ potencjalni twórcy komputerów nadal zajmowaliby się „wdrażaniem" usprawnień maszynowych prowadnic, przesuwaków oraz czcionek...

Pamiętajmy, że do powstania GPS, internetu czy kuchenki mikrofalowej wcale nie doprowadziły firmy, które dziś na nich zarabiają, ale niejednokrotnie majsterkowanie ludzi, którzy z czasem odkryli, że ich wynalazek może mieć jakieś alternatywne zastosowanie. Nauka niczym Duch Święty wieje kędy chce i jest nieprzewidywalna. Zamiast więc robić „doktorat wdrożeniowy", może lepiej popracować nad „biznesem wdrożeniowym"? Zamiast utrwalać praktykę w rodzaju „chcę sprzedać dany produkt, więc niech naukowiec wymyśli, jak to mam zrobić", spróbujmy promować inną: „naukowiec coś ciekawego wymyślił – pomóżmy mu to sprzedać".

Dajmy zatem uczonym spokój. Niech zajmują się rzeczami oderwanymi od biznesu. W przeciwnym bowiem razie stwierdzenie, że „Polska jest montownią Zachodu", rozciągnie się także na działalność naukową.

Autor jest pracownikiem Akademii Leona Koźmińskiego, Centrum Transformacji, Integracji i Globalizacji – TIGER

Tradycyjne wyobrażenie o nauce każe ją postrzegać jako proces budowania wiedzy o rzeczywistości, którego kołem zamachowym jest ciekawość badacza popychająca go do bezkompromisowej konfrontacji z naturą. Ta pełna patosu wizja bardzo różni się od realiów dzisiejszej nauki.

Współczesny uczony do prowadzenia badań potrzebuje zaawansowanych i kosztownych narzędzi, na które z reguły go nie stać. Pojawia się zatem konieczność finansowania projektów naukowych. Oznacza to, że cele badań nie biorą się z czystej ciekawości badawczej, ale są ustalane przez rozmaite grupy interesu, którym zależy nie tyle na obiektywnej procedurze badawczej, ile na konkretnym wyniku. Nauka z konieczności ulega więc swego rodzaju komercjalizacji, czego wyrazem jest fakt, że coraz więcej projektów badawczych finansowanych jest przez prywatne firmy z danej branży, a nie przez państwo.

Pozostało 85% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację