Przejęcie przez prawniczo-urzędniczy układ działki wartej 160 mln zł przy Pałacu Kultury pokazało, z jak daleko idącą brawurą i bezkarnością mieliśmy do czynienia. I że tzw. dzika reprywatyzacja to poważny problem. Polityczna awantura, która wybuchła po tym wydarzeniu, trwała wiele miesięcy, stając się politycznym orężem PiS w starciu z opozycją. Afera doprowadziła do zmarginalizowania pozycji prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz nie tylko w potencjalnej bitwie o następną kadencję, ale też w samej Platformie Obywatelskiej.

Przez chwilę się wydawało, że będzie ona miała swój pozytywny skutek, bo otworzy oczy politykom na konsekwencje braku ustawy reprywatyzacyjnej z prawdziwego zdarzenia. Fala społecznego wzburzenia wydawała się doskonałą okazją do rozwiązania tego problemu ponad partyjnymi podziałami. Tak się jednak nie stało. Co prawda prokuratura szybko wzięła się do pracy, wszczynając kilkadziesiąt śledztw, do aresztów trafiło nawet kilku cwaniaków, a Sejm postanowił powołać komisję weryfikacyjną, która będzie wymierzała ludową sprawiedliwość, najważniejsza sprawa jednak nie została załatwiona. Projektu poważnej ustawy jak nie było, tak nie ma. Napisany na kolanie projekt PO został odrzucony, a tajemniczy parlamentarny zespół, który ponoć pracuje nad swoją wersją, ciągle nic nie przedstawił.

A wszystko wskazuje na to, że w sprawie reprywatyzacji może być jeszcze gorzej. Raport Najwyższej Izby Kontroli, do którego dotarła właśnie „Rzeczpospolita”, pokazuje, że nie najlepiej dzieje się z Funduszem Reprywatyzacyjnym, który został przed 17 laty powołany do wypłaty odszkodowań za bezprawnie przejęte grunty. Nie tylko brakuje mu transparentności, ale istnieje zagrożenie, że skala kosztów nie została właściwie oszacowana.

Reprywatyzacja pozostaje więc ciągle niechlubną PRL-owską spuścizną.


Wydaje się przy tym, że paradoksalnie z biegiem lat coraz mniej wstydliwą. Z łatwością problem omijają kolejne polityczne elity rządzące Polską. Widać się oswoiły i przywykły. Tym bardziej warto o tej sprawie ciągle przypominać.