Z jednej strony szereg skompromitowanych niezliczonymi aferami, niebudzących zaufania przedstawicieli partyjnych elit. Z drugiej, agresywny populizm, nacjonalizm i antyeuropejskość Marine Le Pen.
Jej ojciec, Jean-Marie Le Pen, przez kilkadziesiąt lat szokował Francuzów mieszanką antysemityzmu, antyislamizmu, nienawiści do wszystkiego, co obce lub odmienne – i szacunku dla kolaborującego z hitlerowcami marszałka Pétaina. Stworzony przez niego Front Narodowy cieszył się poparciem wiernych zwolenników, ale pozostawał na marginesie życia politycznego, niewpuszczany na salony i izolowany przez główne partie.
Pięciokrotnie Le Pen startował w wyborach prezydenckich, ale tylko raz – dzięki wyjątkowej słabości kontrkandydatów – udało mu się przebić do drugiej tury, w której został zmiażdżony. Jednym słowem, miał swoje miejsce w mediach, ale szans na zdobycie władzy nie miał żadnych.
Świat się jednak zmienia, populizm rośnie w siłę. Córka, stojąca od siedmiu lat na czele Frontu Narodowego, już dziś osiągnęła więcej od ojca. Prowadzi w sondażach prezydenckich i jako jedyna ze startujących kandydatów jest pewna awansu do drugiej tury. W drugiej turze – w której startuje tylko dwóch najsilniejszych konkurentów – według sondaży wciąż przegrywa, ale przewaga, którą mają nad nią potencjalni kontrkandydaci, się zmniejsza. A w dodatku wszyscy pamiętają, że aż do ostatniej chwili według sondaży Donald Trump miał przegrać wybory w USA.
Co oznaczałoby zwycięstwo Marine Le Pen? Prawdopodobny paraliż decyzyjny w wymagającej reform Unii. Możliwe wyjście Francji ze strefy euro. Kiepskie czasy dla imigrantów, zwłaszcza z Afryki Północnej – ale pewnie też ze wschodniej części Europy. Kompletny brak europejskiej solidarności, zastąpiony ciepłymi stosunkami Paryża z Moskwą.