Krótko przed rocznicą tego zdarzenia krakowska prokuratura wyłączy lub pozostawi przy sprawie śledczych, którzy nie chcieli się zgodzić, by całkowitą winą za wypadek obarczyć kierowcę seicento, czego zażądał od nich ich szef. Zobaczymy, ile wart jest przepis o możliwości odmowy wykonania polecenia przełożonego i czy nie wynikną z tego jakieś konsekwencje dla prokuratorów. Pamiętajmy zarazem, że to instytucja hierarchiczna.

Władze zadają sobie wiele trudu, by przekonywać, że są blisko ludzi i ich reprezentują, zwłaszcza tych najsłabszych. Gdy jednak mały samochodzik zderzy się z pancerną limuzyną szefa rządu, śledztwo ciągnie się rok, pojawiają się nieoczekiwane kłopoty z odczytaniem rejestratorów auta i wątpliwości, czy kolumna zgodnie z zasadami jechała na sygnale świetlnym i dźwiękowym. Szanse obywatela w zderzeniu z jego przedstawicielem w rządzie są nikłe. Prokuratura – mimo że auta BOR pędziły za szybko i mijały podwójne ciągłe – obstaje przy winie kierowcy seicento.

To taktyka dawania Panu Bogu świeczki, a diabłu ogarka. Tyle bowiem wynika z prokuratorskiej propozycji warunkowego umorzenia sprawy: kary dla Sebastiana K. nie będzie, ale uznanie jego winy jest.

Prokuratura ratuje twarz, zapewniając, że nie zaniechała badania innych wątków, w tym możliwości przyczynienia się do wypadku przez kierowców z rządowej kolumny. Ale kończąc sprawę kierowcy seicento, nie pozostawia wątpliwości co do jego winy. A one przecież są. Jeśli są, to kodeks karny nie pozostawia wyboru: gdy się ich nie rozwieje, są rozstrzygane na korzyść podsądnego.

Swoją drogą, rok śledztwa w sprawie kolizji drogowej, w której nikt nie zginął, to nie jest dobre świadectwo dla sprawności prokuratury. I osłabia moc deklaracji premiera Morawieckiego o służbie państwu. A nawet gorzej, bo rodzą się pytania, komu dokładnie te instytucje służą.