Teczki te – opowiadano – trzymają w swoich sejfach Kiszczak i Jaruzelski, i kiedy trzeba, wyciągają, aby zaszantażować ludzi mających dziś wpływy w Polsce.
Powtarzając sobie tę „nieprawdopodobną" teorię, bywalcy warszawskich salonów śmiali się z obsesji prawicowców do rozpuku. Przecież generałowie oddali władzę dobrowolnie, przy Okrągłym Stole, okazali się „ludźmi honoru", a więc trudno byłoby się po nich spodziewać tak niegodnych działań...
Wydarzenia wtorkowego popołudnia, gdy IPN przejęło „sześć pakietów dokumentów" z kolekcji nieżyjącego już Czesława Kiszczaka, spowodowały zapewne, że przynajmniej niektórym śmiać się odechciało. Można bowiem teraz całkiem poważnie domniemywać, że były szef MSW szantażował Lecha Wałęsę ujawnieniem materiałów potwierdzających jego współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. I być może nie tylko eksprezydenta, ale też innych obecnych polityków, w czasach PRL uwikłanych w kontakty z bezpieką.
Zostawmy na razie Wałęsę, jego osobisty problem jest tu drugorzędny. Bardziej niepokojące jest to, że dowiedzieliśmy się po raz kolejny, jak bezsilnym, jak słabym państwem była III RP. Bo jak to możliwe, że dopiero po 27 latach suwerenności Polski prokurator po raz pierwszy zaczął sprawdzać, czy dawni komunistyczni dygnitarze nie przechowują w domach dokumentów, dzięki którym mogą sterować polską polityką?
Rozumiem, że po kontraktowych wyborach było to trudne, bo przedstawicieli solidarnościowych elit połączyły z dawnymi władcami Polski pewne formalne i nieformalne więzy. Ale później? Czemu – po w pełni wolnych wyborach z 1991 roku – nie zainteresowały się tym policja, prokuratura, służby specjalne?