Czy globalizacja jest dobra, a nowy nacjonalizm zły

Zamiast kłopotać się na wyrost skutkami odwrotu od globalizacji, należy raczej przestrzec przed próbą wypisania się Polski z z globalizacji na własną rękę.

Aktualizacja: 14.02.2017 19:39 Publikacja: 14.02.2017 18:13

Czy globalizacja jest dobra, a nowy nacjonalizm zły

Foto: materiały prasowe

Tekst profesora Andrzeja K. Koźmińskiego pt. „Nowy pragmatyzm kontra nowy nacjonalizm" („Rzeczpospolita", 2 lutego 2017 r.) zawiera wiele stwierdzeń, które nie powinny pozostać bez polemiki. W szczególności dotyczy to oceny skutków globalizacji. Moja ocena tego procesu – bazująca na gruncie faktów ekonomicznych, a nie emocji – jest jednoznacznie negatywna. Jestem jednak umiarkowanym optymistą. Świat może i powinien powrócić na ścieżkę szybkiego i zrównoważonego wzrostu. Warunkiem tego jest odzyskanie kompetencji utraconych w ostatnich dziesięcioleciach przez państwa narodowe.

Źródła dobrobytu

Prof. Koźmiński upatruje w globalizacji („swobodny przepływ dóbr, usług, kapitału i ludzi w skali globalnej") źródła „niezaprzeczalnego postępu dobrobytu na świecie, który dokonał się w ostatnich dziesięcioleciach". To stwierdzenie wymagające starannej analizy. Tempo wzrostu dobrobytu, mierzone produktem światowym brutto (PŚB) na jednego mieszkańca globu obniżyło się wydatnie od połowy lat 70. W latach 60. PŚB na mieszkańca rósł średnio o 3,3 proc. rocznie, a w latach 70. – o 2,2 proc. PŚB na mieszkańca wzrastał średnio o 1,4 proc. w okresie 1980–2015 (w ostatniej dekadzie już tylko o 1,2 proc.). Wraz ze spowolnieniem tempa postępu dobrobytu wzmacnia się też jego nieregularność. Coraz częstsze są głębokie recesje, na przemian z chorobliwymi boomami napędzanymi spekulacją.

Co istotne, aż do 1973 r. gospodarka światowa była „niezglobalizowana", a gospodarki narodowe kierowane w zgodzie z doktrynami raczej nieliberalnymi. Wysokie cła i bariery pozacelne ograniczały handel, przepływy kapitału były reglamentowane, przepływy siły roboczej ściśle kontrolowane itp.

Rezygnacja w 1973 r. z systemu Bretton Woods (międzynarodowego porozumienia sankcjonującego ograniczania swobody przepływów kapitałowych, wymuszającego utrzymywanie w ryzach nierównowagi w handlu międzynarodowym) rozpoczęła uwalnianie kursów walut i stopniową liberalizację światowego systemu gospodarczego. Liberalizacja przerodziła się w globalizację. Wniosek z tego: im więcej liberalizacji i globalizacji, tym słabszy postęp dobrobytu w skali globu.

W tzw. teorii handlu międzynarodowego wymiana handlowa jest źródłem korzyści (nawet jeśli nierównych) dla jej uczestników. Dowodzi się też, że ograniczanie wymiany jest źródłem strat. Dlaczego więc handel międzynarodowy, rosnący w tempie wręcz wykładniczym, okazuje się skorelowany z gasnącym tempem wzrostu gospodarczego w skali globu? Rozdźwięk ten wyjaśniam dwoma pokrewnymi zjawiskami przynależnymi do istoty globalizacji.

Po pierwsze, w warunkach globalizacji handel międzynarodowy nie sprowadza się już do wymiany towarów. Niektóre kraje (Niemcy, Japonia, a ostatnio Chiny) wypracowują gigantyczne nadwyżki eksportowe, które nie służą do finansowania potrzebnego im importu. Nadwyżki kumulują się w postaci rosnącego zadłużenia krajów mających chroniczny deficyt handlowy. Swoboda przepływu kapitału umożliwia nadmierne zadłużanie się owych importerów netto. Do czasu oczywiście. Po ekscesach niezrównoważonego wzrostu handlu międzynarodowego nieubłaganie następują okresy otrzeźwienia – kryzysów dotykających tak eksporterów, jak i importerów netto. W dłuższym okresie tracą i jedni, i drudzy, cała gospodarka światowa.

Równaj w dół

Po drugie, w warunkach globalizacji biznesowi, nie tylko dużym korporacjom międzynarodowym, nie sprawia kłopotu „zaokrętowanie" działalności na „barkę" i pożeglowanie na ocean światowy w poszukiwaniu miejsca, gdzie opłaca się (czasowo) zacumować. Wymusza to tzw. race to the bottom: kraje ścigają się w obniżaniu kosztów produkcji, głównie płac oraz podatków obciążających biznes. Z wyścigu tego trudno jest się wyłamać. Kto tego próbuje, może zostać na lodzie, opuszczony nawet przez biznes rodzimy.

Z punktu widzenia gospodarki światowej wyścig ten jest jednak rujnujący – nie tylko społecznie, ale głównie ekonomicznie. Dlaczego? Otóż obniża on udział płac w PKB poszczególnych krajów (i w skali globalnej także). Skutkuje to nie tylko narastaniem nierówności dochodowych i majątkowych, ale głównie obniżaniem tempa wzrostu popytu konsumpcyjnego. Dochody z pracy służą do finansowania wydatków konsumpcyjnych w dużo większym stopniu niż dochody wysokie czerpane z zysków. Słabnięcie wzrostu popytu konsumpcyjnego, głównego motoru wzrostu produkcji i PKB, jest więc konieczną fatalną konsekwencją międzynarodowego wyścigu w obniżaniu płac.

Warto też zakwestionować tezę, że uporczywie wysokie bezrobocie dotykające większość krajów wysoko rozwiniętych wynika z postępu technologicznego – rugowania przez roboty ludzi z zajęć rutynowych. Gdyby tak istotnie było, nie obserwowalibyśmy lawinowego przenoszenia produkcji z krajów wysoko rozwiniętych, najpierw do Europy Środkowo-Wschodniej, a potem do Wietnamu, Bangladeszu, Kambodży itd. Najwyraźniej idzie tu o zastąpienie rodzimego robotnika robotnikiem jeszcze tańszym, a nie robotem!

Odzyskania narodowej kontroli nad kształtowaniem własnej przyszłości i teraźniejszości gospodarczej, a także społecznej, nie da się osiągnąć respektując wolnościową konstytucję globalizacji. Prof. Koźmiński przesadza, strasząc okropnymi wręcz konsekwencjami etatystycznych regulacji ograniczających nadmierne swobody globalizacyjne.

Złote lata kapitalizmu (1950–1970), lata niebywałego wzrostu dobrobytu, pełnego zatrudnienia, niskiej inflacji i pokoju społecznego w Europie Zachodniej, Ameryce Północnej i Japonii przebiegały w warunkach daleko posuniętej „etatystycznej kontroli nad gospodarkami narodowymi". Nie wykluczało to ani intensywnej współpracy międzynarodowej, ani intensywnego, ale zrównoważonego handlu światowego. Zresztą, także w ostatnich dekadach, w cieniu globalizacji, dokonuje się godny podziwu awans gospodarek regulowanych etatystycznie: Chin, Korei Południowej i Tajwanu.

Do czego potrzebna jest Unia Europejska

Zamiast kłopotać się na wyrost skutkami odwrotu od globalizacji (co, realistycznie sądząc, może nastąpić tylko w wyniku ofensywnych działań USA) należy raczej przestrzegać przed podjęciem przez Polskę próby wypisania się z globalizacji na własną rękę. Próba taka musiałaby się skończyć fatalnie.

Miejsce Polski jest w UE. Polska może i powinna przyczyniać się do tego, że to Unia jako całość zapoczątkuje pragmatycznie etatystyczne ograniczanie ekscesów globalizacji – w interesie swych krajów członkowskich. Idzie tu więc o nobilitację „nacjonalizmu europejskiego".

W pierwszym rzędzie wszakże należałoby uniknąć ekonomicznej dezintegracji samej Unii. Jest tu wiele do zrobienia. Trzeba dążyć do rewizji niektórych fiskalnych postanowień traktatu z Maastricht. Jeszcze ważniejsze jest instytucjonalne ograniczenie możliwości destabilizacji słabszych gospodarek UE przez „nadkonkurencyjną" gospodarkę Niemiec.

Autor jest starszym ekonomistą w Wiener Institut für Internationale Wirtschaftsvergleiche (Wiedeńskim Instytucie Międzynarodowych Studiów Gospodarczych WIIW) i profesorem w Wyższej Szkole Finansów i Prawa w Bielsku-Białej

Tekst profesora Andrzeja K. Koźmińskiego pt. „Nowy pragmatyzm kontra nowy nacjonalizm" („Rzeczpospolita", 2 lutego 2017 r.) zawiera wiele stwierdzeń, które nie powinny pozostać bez polemiki. W szczególności dotyczy to oceny skutków globalizacji. Moja ocena tego procesu – bazująca na gruncie faktów ekonomicznych, a nie emocji – jest jednoznacznie negatywna. Jestem jednak umiarkowanym optymistą. Świat może i powinien powrócić na ścieżkę szybkiego i zrównoważonego wzrostu. Warunkiem tego jest odzyskanie kompetencji utraconych w ostatnich dziesięcioleciach przez państwa narodowe.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację