Wszyscy chorują. Są firmy, w których pracownice idą na zwolnienia niemal od pierwszego tygodnia ciąży i potem nie ma ich przez dwa lata (52 tygodnie urlopów macierzyńskiego i rodzicielskiego plus „zachomikowany" urlop wypoczynkowy i trochę wychowawczego). Dwa lata o ile, rzecz jasna, znów nie będą w ciąży.

Są urzędy, które po zmianie rządu wyglądały jak zdziesiątkowane przez dżumę. Zanim zdołała ich dotknąć „dobra zmiana", urzędnicy woleli... rozchorować się sami. Słabego zdrowia bywają też podsądni – szczególnie gdy opłaca im się nie być na rozprawie. W niedawnej łódzkiej aferze, gdzie adwokaci na potęgę załatwiali lewe zwolnienia swoim klientom, tylko jednej lekarce prokuratura postawiła zarzuty wystawienia ponad stu takich dokumentów.

Niestety, w Polsce jest duże społeczne przyzwolenie na chorowanie przez... symulowanie. O ile jednak w tzw. budżetówce mało kto się nieobecnościami przejmuje, o tyle w prywatnych firmach jest dokładnie na odwrót. Z prostego powodu – szumne zapowiedzi odchudzania administracji publicznej kończą się niczym, a w prywatnym biznesie jak już się kto bierze do „restrukturyzacji" – nie ma zmiłuj! Choć i tu zwolnienia lekarskie docierają do adresatów zwykle szybciej niż wypowiedzenia.

Faktem jest, że w firmach rąk do pracy zwykle nie ma w nadmiarze. Trudno się więc dziwić, że pracodawcy zaczynają weryfikować chorobowe nieobecności na własną rękę. Wszak słono za nie chorującym płacą – 5 mld złotych rocznie. A dodatkowo też tym, którzy muszą ich zastąpić. Do tego dochodzą miliardy złotych wypłacanych z publicznych pieniędzy przez ZUS.

Pracodawcy widzą problem, lekarze chyba nie. To zadziwiające, że Naczelna Rada Lekarska twierdzi, że nie wie, ile wśród dyscyplinarnych przewinień jest tych dotyczących wystawiania lewych zwolnień. Nie liczy? Może wreszcie powinna. Bo samo nasuwa się pytanie, kto jest bardziej chory – pracownicy czy lekarze.