O kryzysie fałszywych informacji na poważnie zaczęto mówić po zaskakującym zwycięstwie Donalda Trumpa. Trump, zdaniem niektórych podobnie jak PiS w Polsce, wygrał dzięki przedstawianiu fałszywego obrazu rzeczywistości. Największe firmy internetowe, które zostały wykorzystane do rozsiewania takich wiadomości – Facebook, Twitter i Google – zapowiedziały nawet podjęcie działań, by popularność fałszywek ukrócić.
Nowe badania socjologiczne przeprowadzone przez Uniwersytet Stanforda wskazują jednak, że problem jest głębszy niż tylko niefrasobliwość portali internetowych. Wyniki sugerują, nie wchodząc w dyskusję, na ile te wiadomości są prawdziwe czy fałszywe, i czy sieci społecznościowe chcą i potrafią coś z tym zrobić, że sami sobie na popularność takich „newsów" zasłużyliśmy.
Ankieta przeprowadzona wśród blisko 8 tys. uczniów i studentów w USA pokazuje, że 80 proc. z nich nie odróżnia prawdziwego artykułu od reklamy. A ponad 80 proc. ufa anonimowym źródłom informacji.
O jakich fałszywych informacjach mowa? Oprócz internetowych memów (obrazków ilustrujących rzeczywistość, opatrzonych ciętym komentarzem) to również „pełnoprawne" wiadomości. Jak te, że Hawking wierzy w Boga, papież Franciszek poparł Trumpa, Clinton jest zamieszana w morderstwo albo – już z naszego podwórka – Kancelaria Prezydenta zatrudniła degustatora win, który jest synem kuzynki Andrzeja Dudy.
Co najbardziej zaskakujące, takie wiadomości przyjmują i rozpowszechniają dalej (to tzw. marketing wirusowy) młodzi ludzie, którzy mają doskonałe rozeznanie w zaletach i wadach nowych mediów. A przynajmniej mogłoby się tak wydawać.