Rozpoczął się już nieformalny wyścig do fotela prezydenta stolicy. Dla dekretowców to świetna okazja, by załatwić coś dla siebie.
Ryszard Grzesiuła: Będziemy próbować, ale w cuda nie wierzę.
Skąd ten pesymizm?
Bo to nie jest proste. Do tej pory do warszawskiego ratuszu wpłynęło 17 tys. wniosków dekretowych. W sumie na ich podstawie po II wojnie światowej odebrano warszawiakom 40 tys. działek hipotecznych, 25 498 tys. budynków, z czego zniszczeniu uległo tyko 11 229, pozostałe ocalały, głównie na: Saskiej Kępie, Starej Pradze, Targówku, Żoliborzu, Mokotowie. Tymczasem na podstawie art. 1 dekretu Bieruta wolno było przejąć grunty tylko pod rozbudowę lub odbudowę. A zabrano wszystko, także niezniszczone budynki.
Do tej pory tylko niewielka część dekretowców odzyskała swoje nieruchomości. Nie ma co się łudzić. Szanse na odzyskanie ojcowizny są nikłe, w niektórych wypadkach wręcz zerowe. Stan prawny nieruchomości dekretowych jest bardzo, bardzo skomplikowany. Uśmiercenie dekretów Bieruta nie jest więc takie proste. Wszyscy mówią o jednym dekrecie, a Bierut wydał ich cztery. Pierwszy o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy. Drugi dotyczył rozbiórki i naprawy budynków zniszczonych, trzeci – prawa zabudowy, a czwarty – ogródków działkowych. Po dekretach przeprowadzono jeszcze uwłaszczenia, zwroty w naturze, ustanawiano użytkowanie wieczyste dla różnych podmiotów. Teraz wyprostowanie stanu prawnego tysięcy działek dekretowych jest bardzo trudne.