Wodecki: Jestem muzykiem z krwi i kości

Zmarł Zbigniew Wodecki. Przypominamy rozmowę Małgorzaty Piwowar z artystą sprzed 25 lat.

Aktualizacja: 22.05.2017 16:34 Publikacja: 22.05.2017 16:13

Wodecki: Jestem muzykiem z krwi i kości

Foto: Fotorzepa/Sławomir Mielnik

Jak to się robi, żeby przez 30 lat ciągle być „na fali”?

Zbigniew Wodecki: Sam nie wiem. Tym bardziej, że od ładnych kilku lat nie nagrałem przeboju. A Zbyszek Górny już dawno temu mi powiedział, że piosenkarz musi co roku lansować przebój, żeby się utrzymać na topie. Pomyślałem, że raczej z tego topu zawsze się, niestety, kiedyś spada.

Miał pan takie spadki?

Jak wszyscy.

Który najboleśniej pan odczuł?

Kiedy po naszej, prawie bezkrwawej, rewolucji, nowi decydenci postanowili wyeliminować wszystko, co się kojarzyło z PRL-em. Żeby była nowa Polska. Nie liczyło się, że ktoś świetnie śpiewał, aranżował. Przekreślało go, że był z „tamtej” epoki. I był taki okres, kiedy wszyscy mieliśmy bardzo ciężkie czasy, ponieważ nie było z czego utrzymać rodziny.

Czy to znaczy, że władza ludowa bardziej kochała i doceniała artystów?

Może nie tyle kochała, co byli jej bardziej potrzebni ze względów propagandowych. Lecz bezdyskusyjnie – poziom artystyczny był wtedy wyższy. Nie wystarczała gęba, trzeba jeszcze było coś umieć. Teraz jest komercja, wolny rynek – i dżungla. Tu nie chodzi o konflikt pokoleń i narzekania, że wcześniej było lepiej, bo my byliśmy. Po prostu świat się dziś skundlił. Można epatować ludzi najróżniejszymi osiągnięciami elektroniczno-technicznymi. Wystarczy mieć komputer i wciskać klawisze, żeby stworzyć wrażenie, że umie się śpiewać, pisać muzykę. Teraz nawet jak ktoś jest kiepski, a ma dobry układ – to mu się kręci. I przez dwa-trzy sezony jest tzw. gwiazdą.

Ale pan sobie poradził w tej nowej rzeczywistości.

Naprawdę nie wiem jakim cudem. Bogu i losowi dziękuję, że dostałem więcej, niż się spodziewałem. Może pomogło mi, że od najmłodszych lat zmuszany byłem do rywalizacji. Muszę dawać z siebie wszystko, żeby wypaść jak najlepiej. Poza „Chałupami” i „Pszczółką Mają”, nagrałem też przecież kilka swoich piosenek jak „Izolda”, „Zacznij od Bacha”. Nie chcę przez to powiedzieć, że „Chałupy” są łatwe, tylko bardziej zabawowe. Trzeba mieć warsztat, żeby je napisać.

Nie czuje się pan jednak lepiej, komponując i śpiewając piękne piosenki?

Owszem, ale wiem, że gdybym zagrał z orkiestrą koncert Karłowicza, to połowa ludzi by wyszła, a w najlepszym razie zostało kilka osób. A i tak wszyscy czekaliby na „Pszczółkę Maję”. I to mnie trochę wkurza.

Nie warto grać i śpiewać dla tych kilku osób?

Warto, jak się ma bogatego dziadka. Kiedy trzeba utrzymać rodzinę, to myśli się bardziej o niej, niż o swoich ambicjach. Pozostaje złość i rozżalenie, że człowiek uczył się i ćwiczył tyle lat, żeby to odłożyć na pszczółkę – przepraszam – na półkę i cieszyć publiczność kawałkami, które każdy może zaśpiewać.

Uchodzi pan za człowieka, który potrzebuje braw, denerwuje się, kiedy nie dzwoni komórka...

Niech pani nie wierzy, że tylko ja. Jeśli chce się zrobić karierę w tym fachu – każdemu na tym zależy. Myślę, że tylko hipokryci do tego się nie przyznają, a ja do nich nie należę. Zawsze pragnąłem być popularny – najpierw chciałem być Zorro, potem Wilhelmem Tellem, Robin Hoodem. A jeszcze później przynajmniej znanym piosenkarzem, jeśli nie skrzypkiem. Miałem przecież szansę zostać koncertującym skrzypkiem...

Tata muzyk, nie miał panu za złe, że pan nie został?

Nie, bo przyszły czasy, kiedy z muzyki można było mieć popularność i pieniądze. Bolesne jest, że moi fantastyczni koledzy skrzypkowie, z którymi grałem w „Pulpicie” – prawdziwi artyści – też mi zazdroszczą, że jestem popularny. Oni zgodziliby się porzucić skrzypce, żeby mieć telefon komórkowy, samochód. Cóż – byt kształtuje świadomość. Miałem fart, że nagrałem tę pszczółkę Maję, bo gdyby jej nie było, to różnie mogłoby być.

Spełniły się pana marzenia z dzieciństwa, żeby być – przede wszystkim kimś?

Zdecydowanie tak. Mam 52 lata i spokój, że nic mi nie zagraża – swoje osiągnąłem. W tym fachu jest nieustająca presja – nawet jak wyjdzie jeden festiwal, to pojawia się jeszcze większy stres przed następnym – czy znowu się uda. Bo jak następnego się nie wygra – to do widzenia, ktoś następny nas zastąpi. Największy stres to zmartwienie, jak nie spaść z osiągniętej wysokości.

Jaka jest cena pracy przez 30 lat w show biznesie?

Trzeba dokonać wyboru – kariera, albo rodzina. Nie da się prowadzić normalnego życia rodzinnego i być gotowym na przyjęcie każdej propozycji. Nie można odmawiać, bo inni tylko na to czekają. Łatwo wypaść z obiegu. Głód popularności to straszna choroba. A jednocześnie trzeba być na nią chorym, żeby w tym zawodzie egzystować.

Jak dalece można pójść na kompromis?

Był czas, kiedy wyjście na sceną było dla mnie dużym przeżyciem, świętością. A potem przez wiele lat, rok w rok jeździłem do Stanów żeby dorobić. I oświeciło mnie, że ludziom nie chodzi o to, żeby słuchać dobrze napisanej i wykonanej piosenki, tylko żeby przypomniały im się czasy ich młodości, pięknych przeżyć. Żeby móc wspominać. Mam widownię i małe dzieci i dorosłych. Ludzie mnie znają. W tym zawodzie, który uprawiam jest bardzo płynne, kto jest naprawdę dobry, a kto nie.

Żałuje pan czegoś?

Nerwów i stresów, które przeżywałem przez te lata, nikomu o tym nie mówiąc, bo wszyscy uważali, że jestem „luzak”. A to nieprawda. Strasznie mi zależało, żeby iść do przodu. Pochodzę z muzycznej rodziny. Miałem największego farta z nich wszystkich, ale mam świadomość, że w mojej rodzinie są fantastyczni artyści, wygrywający konkursy na klarnecie, wiolonczeli, skrzypcach. Tyle, że wszyscy wiedzą, kto to jest Wodecki, a nic im nie mówi nazwisko: Klocek. Miejmy jednak nadzieję, że się niedługo dowiedzą o tym świetnym wiolonczeliście, którego ojciec także doskonale gra na tym instrumencie.

Wciąż jednak nie odpowiedział pan na pytanie, czy jest propozycja, której by pan nie przyjął?

Miałem kilka propozycji, żeby wystąpić na weselach u bogatych ludzi. Ale na jubileusze daję się wynajmować.  Zdaję sobie sprawę, że za przeproszeniem pan Mozart, też był proszony, żeby państwo zabawić przy stole. Wciąż jednak pamiętam, że kiedy byłem młody status artysty był o niebo wyższy.

To znaczy, że pan nie chałturzy?

Nie ma chałtur. Za każdym razem dokładnie tak samo gram, bo dobry muzyk ma we krwi, żeby dobrze zagrać. Tak jak dobry malarz nie namaluje specjalnie kiczu. To samo i tak samo gra się w filharmonii, a czasem w Serocku w szkolnej sali.

A częstotliwość występowania nie niszczy jakości artystycznej?

Nie sądzę. Ale trzeba uważać.

Artysta ma wychodzić naprzeciw zapotrzebowaniom publiczności, czy mówić co mu w duszy gra?

Ja już swoje powiedziałem. Nagrałem bardzo dobrą płytą z Janem Wołkiem, która w ogóle się nie rozeszła. Były tam piękne, mądre piosenki (myślę o tekstach) np. o przemijaniu. Widziała pani ostatni festiwal w Opolu? Tandeta bije w godność człowieka, który śpiewa piosenki. Mimo to, wskaźniki oglądalności były imponujące. Mam nadzieję, że nie tyle ze względu na poziom wykonawców, co oprawę. Trzeba przyznać, że z ogromnym nakładem środków festiwal zrealizowano świetnie pod względem technicznym.

Marzy pan jeszcze o czymś?

Owszem. Jestem muzykiem z krwi i kości, od dziecka grałem w dużych zespołach: w Krakowskiej Orkiestrze  Kameralnej pod dyr. Kazimierza Korda, jeździłem z zespołami kameralnymi po świecie. Chciałbym napisać muzykę do filmu z dużym składem instrumentalnym. Jako że wszystkie marzenia dotąd mi się spełniały, mam nadzieję, że w końcu ktoś mi to zaproponuje. Czuję, że bym potrafił – i mógł może dostać Oscara? Na razie jednak tkwię w szufladzie z napisem: piosenkarz. Niełatwo ją zmienić, bo każdy czujnie pilnuje swojej działki – kompozytorzy muzyki filmowej – także.

Z czystym sumieniem lansuje pan młode talenty w „Drodze do gwiazd”?

Pomysł Sandry Walter, by zaangażować mnie jako prowadzącego był dla mnie bardzo szczęśliwy. Jest mnóstwo świetnie śpiewających młodych ludzi, a my dajemy im szansę. Nawet jeśli nie wygrają – sam występ powoduje, że dostają energetycznego kopa na kilka lat. Pojawiają się też dla nich nowe możliwości, może ktoś ich zobaczy i zaangażuje. Ostatnio w tej sprawie dzwonili do mnie m.in. Janusz Stokłosa i Zenon Dądajewski. Są chętni, by zaangażować młodych utalentowanych do wystawianych amerykańskich musicali.

Z jednej strony mówi pan, że jest romantykiem, a z drugiej – bardzo twardo stąpa po ziemi...

Życie mnie tego nauczyło. 

 

Jak to się robi, żeby przez 30 lat ciągle być „na fali”?

Zbigniew Wodecki: Sam nie wiem. Tym bardziej, że od ładnych kilku lat nie nagrałem przeboju. A Zbyszek Górny już dawno temu mi powiedział, że piosenkarz musi co roku lansować przebój, żeby się utrzymać na topie. Pomyślałem, że raczej z tego topu zawsze się, niestety, kiedyś spada.

Pozostało 96% artykułu
radio
Lech Janerka zaśpiewa w odzyskanej Trójce na 62-lecie programu
Kultura
Zmarł Leszek Długosz
Kultura
Timothée Chalamet wyrównał rekord Johna Travolty sprzed 40 lat
Kultura
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie podaje datę otwarcia
Kultura
Malarski instynkt Sharon Stone