Bardzo się cieszę, że Komisja Noblowska tą nagrodą nobilitowała formę literacką, jaką jest piosenka. I podniosłą ją do rangi sztuki wyższej, którą Bob Dylan uprawia przez pół wieku. On sprawił, że piosenka nie tylko nagle zaczęła mówić o wszystkim nie tylko o tym, jak chłopak spotyka dziewczynę, a dziewczyna odchodzi od chłopaka. Do rozszerzenia tematyki dołączył absolutnie nieprawdopodobne słownictwo wcześniej zupełnie nieznane muzyce popularnej. Rozszerzył je o surrealistyczne wizje. Nie bez racji zwano go Picassem piosenki, bo podobnie jak Picasso miał w swoim życiu artystycznym różne okresy. Każdy był interesujący, każdy inny. Dylan to artysta, który nie przestaje się rozwijać, zaskakiwać.

Myślę, że usadzenie go w złotej ramie wielkiej światowej literatury z jednej strony zamyka, a z drugiej otwiera pewną epokę. Zamyka, bo ta epoka trwa od kilku dekad, w której wybitni artyści jak Leonard Cohen, czy Bruce Springsteen zajmują się piosenką. Teraz popkultura doczekała się wejścia na salony i mam nadzieję, że ta nagroda nic tu nie zmieni. Fanom muzyki nie trzeba udowadniać Noblem, że to jest wartościowy rodzaj twórczości.

Historyczne znaczenie tego faktu jest jednak wręcz powalające. Bywały przecież nagrody Nobla mniej czy bardziej udane. Ma się wrażenie, że szwedzka Akademia od lat jest pod pręgierzem ostrej krytyki całego świata, gdyż przyznaje Noble często dziwne trudne do uzasadnienia, zaskakujące. Myślę, że dzięki tegorocznemu werdyktowi część środowiska literackiego dowie się, kim naprawdę jest Bob Dylan i będzie równie zdumiona, jak my kilka lat temu zaskoczeni jakimś nieznanym literatem.

Zasięg promocyjny tegorocznej nagrody jest oczywiście nieprawdopodobny. Należy się ona bez wątpienia Dylanowi. Bardzo jestem ciekaw, jakie jemu przyniesie konsekwencje. Czy po kilku latach milczenia wyzwoli go do nowych literackich działań, czy zamknie się w sobie? Bo to bardzo enigmatyczny człowiek i bardzo w sobie zamknięty.