Po świecie krąży już ta dobra nowina – Syria, państwo, którego połowa ludności straciła dach nad głową, a około 7 mln ludzi zostało zmuszonych do ucieczki – ma szansę pojechać na mistrzostwa świata. Droga do mundialu wciąż jeszcze jest daleka, ale to i tak cud, że drużyna z państwa, które faktycznie nie istnieje, wciąż się liczy.
Reprezentacja Syrii, która domowe mecze rozgrywa na terenach neutralnych (ostatnio w Malezji), w środę zremisowała 2:2 z Iranem, a wyrównującego gola zdobyła w doliczonym czasie.
Dzięki tej bramce w trzeciej rundzie kwalifikacji azjatyckich Syria zajęła trzecie miejsce w grupie A i zagra w barażu z trzecim zespołem grupy B – Australią. Lepszy w tym dwumeczu zmierzy się z czwartym zespołem strefy CONCACAF i dopiero zwycięzca tego międzykontynentalnego barażu pojedzie do Rosji. Na dziś tym rywalem byłaby reprezentacja Stanów Zjednoczonych, ale w strefie Ameryki Północnej i Karaibów rozegrane zostaną jeszcze dwie kolejki spotkań.
Pęknięcia i rysy
W mediach jest mnóstwo obrazków pokazujących, jak kibice gromadzili się w ruinach Aleppo, by wspólnie oglądać mecz Syrii z Iranem i wybuch radości po golu strzelonym przez Omara Al Somaha w 90. minucie. Na Twitterze pojawiły się nawet wpisy Syryjczyków, że dzięki futbolowi wojna dobiegła końca.
W tej wzruszającej bajce jest jednak kilka pęknięć i rys. Przede wszystkim nie do końca wiadomo, kogo drużyna narodowa Syrii reprezentuje. I chociaż piłkarze i trenerzy zapewniają, że grają dla wszystkich Syryjczyków, wiele wskazuje na to, że występują przede wszystkim dla Baszara al-Asada.