Korespondencja z Londynu
Dzień w dzień 56 tys. osób wysiada z metra lub pociągu na stacji Stratford i idzie, w słońcu lub deszczu, na Stadion Olimpijski. Główna droga, nie bez powodu, wiedzie przez ogromne centrum handlowe Westfield, w którym dziesiątki sklepów rozdzielają liczne puby, bary i restauracje. Wysoko pod szklanymi sufitami wiszą flagi 200 krajów, na tablicach świetlnych widać co chwila twarz Usaina Bolta w reklamach, w nocy setki światełek migoczą pod nogami, słychać muzykę Boba Marleya – to raczej komercyjna magia, ale w niezłym stylu.
Najważniejsze są jednak jasnoróżowe (to kolor mistrzostw) tablice informacyjne ze strzałkami na stadion. Wskazują na jeden z pięciu mostów nad kanałami, skąd już widać stadionową koronę, także 113-metrową czerwoną konstrukcję wieży ArcelorMittal Orbit, która staje się jednym z symboli nowego wschodniego Londynu.
Kto szuka poolimpijskich wspomnień, znajduje bez problemu. Na głównej promenadzie wiodącej do stadionowych bram biało-zielone napisy przypominają, jak to było w 2012 roku: 6,7 mln widzów igrzysk, 70 tys. osób zaangażowanych w organizację. Po lewej wrośnięta w krajobraz, jedna z ostatnich prac Zahy Hadid, pływalnia olimpijska (Aquatic Centre), której drzwi się nie zamykają, rodziny z dziećmi korzystają z basenów do późnej nocy. Tor kolarski – żyje tak samo.
Po prawej wesołe miasteczko z wielkim masztem karuzeli, zjeżdżalniami wodnymi, dwiema kolejkami górskimi i gigantycznym wahadłem, na którego szczycie jest siedzisko dla lubiących loty do góry nogami. W weekendy wszystko oblężone. W kanałach stoją barki zamienione w restauracje, po wodzie suną spore łabędzie napędzane siłą czterech par nóg. Wokół czysto, trawa skoszona, zieleń zadbana (podlewanie zapewnia pogoda), ławki czekają, przewodnicy po Parku Olimpijskim Królowej Elżbiety również. Olimpijskie fontanny na deptaku działają, jak działały pięć lat temu.