Roth, który urodził się i wychował w Galicji, regionie, który jak sam pisał ma „swój własny blask; smutny blask wzgardzonych”, patrzy na odradzającą się po 1918 roku Polskę z dystansem patrioty upadłego CK mocarstwa, obywatela odchodzącego w przeszłość świata. Ton jego felietonów jest gorzki, ale nie agresywny. Nawet wtedy, kiedy pisze, że w nowym państwie polskim resentyment jest silniejszy niż doświadczenie, a „karmiona romantycznymi wyobrażeniami tradycja ma więcej wagi niż naoczne dowody” chodzi mu nie tyle o wydanie osądu nad Polakami, co o zrozumienie sytuacji, w jakiej znalazła się cała Europa wschodnia po zakończeniu pierwszej, zwanej jeszcze wówczas Wielką, wojny. Jego opinie o Polsce są gorzkie w swojej trzeźwości, ale pozbawione zacietrzewienia. I być może nawet bardziej aktualne, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

Pisarz, którego prywatne życie było pasmem udręk, z chorobą psychiczną ojca i pierwszej żony na czele, ze swojego smutku i pesymizmu uczynił instrument do odbierania i oceny rzeczywistości. Zdawał się on rozumieć, że I Wojna Światowa była jedynie zapowiedzią nieszczęścia, które dopiero miało nadejść. Zapisywane przez Rotha frazy pełne są ciemnego blasku; dowodzą, że również pesymizm może być piękny i twórczy.

Ostatnie lata życia Jospeha Rotha naznaczone są z jednej strony ucieczką ze Wschodu na Zachód, do Paryża, a z drugiej pogłębiającą się chorobą alkoholową. Jego przyjaciele twierdzili, że popełniał on w ten sposób rozłożone w czasie samobójstwo. Umarł na moment przed wybuchem największej burzy we współczesnej historii, w maju 1939 roku. Prorok nie doczekał spełnienia się jego proroctwa.

Joseph Roth, „Listy z Polski”, Wydawnictwo Austeria