Po przebiegnięciu pierwszego maratonu powiedziałem, że już nic w moim życiu nie będzie takie samo. Miałem różne przygody, starałem się z nich wyciągać wnioski: słynna ściana maratońska – czekałem, aż się przy niej znajdę, i nie miałem jej. Jedno jest pewne: maraton zaczyna się na 22. kilometrze. Jeżeli kogoś dopadnie kryzys przed połową maratonu i myśli, że to już jest ściana, to znaczy, że jest niewytrenowany. Ściana pojawia się na 25., 30. kilometrze. U mnie pojawiła się podczas jednego z maratonów na 40. To był już któryś mój maraton i zorientowałem się, że nie zejdę poniżej czterech godzin. Dopadła mnie taka frustracja... taka niemoc, że chciałem zejść z trasy. Dobiegłem do mety przez grzeczność dla samego siebie i z szacunku do wysiłku, który włożyłem. Jaki z tego jest wniosek? Że wszystko jest w głowie. Że jeśli człowiek jest przygotowany, to dobiegnie do mety. Ale na 37., 38. kilometrze zawsze pojawia się natrętna myśl: „Po co ja to robię?".
Nie było czasu wcześniej, żeby sobie na takie pytanie odpowiedzieć?
No właśnie! Mieszkam przy ulicy Wiejskiej, były takie maratony, że przy placu Trzech Krzyży wypadał 39. kilometr. No to po cholerę biec jeszcze te trzy kilometry, skoro mogę prosto z trasy wejść do domu? Zorientowałem się, że jest to sport i współzawodnictwo, ale jednak inne. Jestem kibicem, gdy oglądam igrzyska, chcę wiedzieć, kto był pierwszy, kto drugi, czy padł rekord świata. Jestem kibicem Legii i chodzę na wszystkie mecze u siebie, ale na wyjazdy nie jeżdżę. Gdy nie mam dostępu do telewizora, wyciągam telefon i sprawdzam wynik, strzelców bramek, miejsce w tabeli. Studiowałem w Krakowie, sprawdzam więc wyniki Wisły, mój syn mieszka w Poznaniu, więc patrzę też, jak idzie Lechowi, nawiasem mówiąc, ostatnio nie idzie... Tymczasem w przypadku maratonu kompletnie mnie nie interesuje, kto zwyciężył w biegu, w którym uczestniczyłem.
A obchodzi pana, który pan był?
Tak. Na początku była to tylko ciekawostka. Później zacząłem sprawdzać, jak wypadli znajomi, osoby ze środowiska, kto był za mną, kto przede mną. Ale w trakcie biegu się zorientowałem, że trzeba być ostrożnym z tym dążeniem do wyniku. Sam start, wejście na trasę maratonu powoduje euforię. Trzeba uważać, żeby nie dać się jej ponieść, bo później zacznie brakować sił. Nie należy się zbytnio przejmować tym, że ktoś nas wyprzedza, bo w tym czasie ja też przecież wyprzedzam kogoś innego. Trzeba słuchać siebie. Słyszę czasem, jak ludzie mówią: „o Jezu, dopiero piąty kilometr". Nie, nie, nie myśl tak. Pomyśl: „już piąty kilometr". Zostało tylko 37. Zdarzyło mi się przeliczyć. Dwa tygodnie po maratonie warszawskim pojechałem na maraton do Poznania. Dwa dni przed wyjazdem poznałem Roberta Korzeniowskiego i mówię mu, że mam taki plan, by w dwa tygodnie zrobić dwa maratony. Wzburzył się, mówi mi, że tak nie można, że to niezdrowe, że to fatalny pomysł. Popatrzyłem na niego i myślę: „Kurczę, mistrz świata i olimpijski, a tak pęka". Pojechałem do Poznania i tam po raz pierwszy spotkałem się ze ścianą. Wystartowałem w sposób obłąkany. Na półmetku biegłem na jakieś 3:45. Sam się przestraszyłem, że to chyba aż za dobrze. I wtedy momentalnie pojawiła się ściana. Po raz pierwszy i jedyny musiałem wspomagać się marszem. Przez jakieś 6–7 kilometrów mój bieg wyglądał tak, że biegłem 400 metrów, 100 szedłem. Skończyłem ten maraton, z trasy nie zszedłem, ale tamta przygoda mnie wiele nauczyła.