Korespondencja z Londynu
Na Stadionie Olimpijskiem w Stratford otworzyło się niebo – lało w środę od świtu, w wieczornej porze eliminacji młociarzy nawet więcej, niż rano. Drugi dzień patrzymy na mokrą nawierzchnię Mondo, na mokre szare koło rzutni, na otwarte różowe parasole obsługi i sędziów.
W tych warunkach pierwszy do pracy ruszył Paweł Fajdek. Zakręcił zrazu ostrożnie, poślizg był bowiem możliwy, no i wspomnienia olimpijskiej katastrofy na tym stadionie zapewne gdzieś się czaiły, choć polski lekkoatleta nie jest do nich przywiązany. Ostrożność mistrza świata z Pekinu i Moskwy pokazał także pomiar odległości – 71,43 m. Do granicy awansu jeszcze kawałek – sędziowie ustalili ją na 75,50 m.
Inni deszczu i wspomnień się nie bali, już w pierwszej próbie za linię awansu posłało młot czterech siłaczy. Całkiem nieźle, jak na warunki. Przed drugim rzutem Fajdka służby odwadniające wytarły białym ręcznikiem koło. Polak wszedł, znów spokojnie zakręcił, niby tak samo jak poprzednio, ale młot wystrzelił znacznie wyżej i dalej: 76,82. Koniec niepokojów. Pięść w górze, można z nadzieją myśleć o piątkowym konkursie.
– Najgorsze za mną. Młot uderzył w koło podczas pierwszego rzutu, dlatego było tylko 71 m z kawałkiem. Drugi rzut też był asekuracyjny, ale przed nim trochę sobie pokrzyczałem, pobudziłem się i próba była przynajmniej dobra technicznie. Jakieś 50-60 procent moich możliwości. Ciśnienie, które było we mnie cały rok, zeszło. Mamy nowy rozdział, Londyn odczarowany. Deszcz mi nie przeszkadzał, koło jest super. Można w nim bić rekordy świata – jest szybkie i trzyma nogę w deszczu. To rzadko się zdarza – mówił wyraźnie uspokojony polski młociarz.