Korespondencja z Londynu
To będzie historia do opowiadana po latach. Mistrzem świata został skruszony sprinter z dyskwalifikacją dopingową w życiorysie (a nawet dwiema), ale kibice brytyjscy fetowali wyłącznie brązowego medalistę – legendę sprintu Usaina Bolta. Złotemu zostały gwizdy i buczenie, na srebnego nikt nie zwrócił uwagi.
Stanęli w blokach startowych. Bolt na torze nr 3, Coleman na torze nr 4, Akani Simbine z RPA na piątym, Yohan Blake, kolega Usaina na kolejnym, tradycyjnie wybuczany Justin Gatlin na siódmym. Wbrew pozorom, reakcja startowa Bolta była dobra, problemy pojawiły się podczas kilku początkowych kroków. Rywale zrobili je znacznie szybciej.
Gatlin zyskał sporą przewagę, nadzieja stadionu, że rekordzista świata wszystko odrobi, że poprzednie dość przeciętne starty były tylko kamuflażem, okazały się płonne. Nie odrobił, nie był Błyskawicą, jak dawniej. Był tym, który jest już zmęczony. Rozpędu długich nóg wystarczyło ledwie na trzecie miejsce, w czasie jak na normy Boltowe skromnym – 9,95. Gatlin miał 9,92, młody Coleman – 9,94.
Po biegu jedni zamarli, drudzy krzyczeli, ponad 50 tysięcy ludzi nie wiedziało przez chwilę kto wygrał, albo raczej nie dopuszczało do siebie, że nie wygrał ten, co powinien. Szum niepewności był ogromny i z chwilą podania na tablicy świetlnej nazwiska mistrza – zamienił się w potężne buczenie. Potem skandowanie: Usain Bolt! Usain Bolt! Usain Bolt!