Po pierwsze, liczba miejsc na studiach medycznych jest limitowana, bo... roczna edukacja takiego studenta kosztuje budżet państwa ponad 30 tys. zł. Po drugie, młodzi po sześciu latach nauki wolą się specjalizować w klinicznym czy wojewódzkim szpitalu. Wiadomo, duży szpital to większe możliwości. A część z nich wyjeżdża za granicę. Gdyby pracowali ustawową liczbę godzin w Polsce, zarabialiby ok. 3170 zł brutto. Średnia krajowa to 4251 zł brutto. By zarobić więcej, biorą nocne dyżury. To oznacza jednak, że pracują nie 200, ale 300–400 godzin miesięcznie. Trudno się więc dziwić, że wybierają szpitale w Wielkiej Brytanii, Szwecji czy Niemczech, bo chcą założyć rodzinę i kupić mieszkanie.

A gdy brakuje młodych, starsi koledzy muszą pracować więcej. I tu pojawia się kolejny problem. Otóż lekarz na etacie może pracować tylko 48 godzin tygodniowo. Dyrektorzy szpitali zmuszają ich więc do podpisywania zgód na dłuższą pracę i zakładania działalności – na kontrakcie nie ma bowiem ograniczeń. Takie obejście prawa na wniosek ZUS zakwestionował jednak Sąd Najwyższy i postawił pod ścianą i lekarzy, i dyrektorów. Ci drudzy mogą albo zwiększyć zatrudnienie, albo wszystkich wysłać na kontrakty. Ci pierwsi jednak chcą mieć pewny etat zamiast niepewnej działalności i też emigrują do większych ośrodków czy prywatnych placówek. Wielu dyrektorów szpitali myśli więc o ściąganiu lekarzy z Ukrainy. Nie jest to łatwe. By mogli wykonywać zawód w Polsce, muszą zdać trudny i drogi egzamin.

Skąd więc wziąć ręce do pracy? Potrzebne są kompleksowe, systemowe działania. Jeśli Konstanty Radziwiłł rozwiąże ten węzeł, może zostać uzdrowicielem służby zdrowia. Pytanie, czy musi, niczym Aleksander Macedoński, uciec się do radykalnych posunięć i np. zakazać łączenia pracy w placówkach prywatnej i publicznej. Na razie zdenerwował jedynie rezydentów, dając im mikropodwyżki.