Być albo nie być Justyny Kowalczyk

We wtorek najważniejszy od dwóch lat bieg Justyny Kowalczyk – na 10 km.

Publikacja: 27.02.2017 19:34

Justyna Kowalczyk przekona się, czy świat jej nie uciekł.

Justyna Kowalczyk przekona się, czy świat jej nie uciekł.

Foto: PAP, Grzegorz Momot

Korespondencja z Lahti

Od mistrzostw świata w Falun i brązowego medalu z Sylwią Jaśkowiec w sprincie drużynowym – minęły 2 lata i 6 dni. Po tamtych mistrzostwach powiedziała, że zostaje w sporcie dla dwóch biegów: na 10 km stylem klasycznym w Lahti i na 30 km podczas przyszłorocznych igrzysk w Pjongczang. Nadszedł czas pierwszego z nich.

Te dwa minione lata były czasem zmian, poszukiwania nowej drogi w życiu i sporcie, innego rodzaju satysfakcji. Pierwszą z nich dało zwycięstwo w 91. Biegu Wazów. Uroki maratonów pani Justyna poznawała (i poznaje) w barwach norweskiego Teamu Santander.

Szykowała się do startu w Lahti już wtedy, gdy zaczęła oszczędzać bolące nogi i opuszczać pucharowe biegi stylem łyżwowym, gdy w styczniu 2016 roku ostatni raz wspięła się na Alpe Cermis i z ulgą pożegnała na zawsze Tour de Ski. Godziła się potem na miejsca za plecami Norweżek, na porażki, które kiedyś nie miały prawa się zdarzyć, niekiedy nawet na zarzuty, że to przeciąganie zmierzchu kariery, bez nadziei na jeszcze jeden wielki bieg.

To był chyba najtrudniejszy czas. Pięciokrotna medalistka olimpijska, ośmiokrotna medalistka mistrzostw świata, czterokrotna mistrzyni Tour de Ski, właścicielka czterech wielkich Kryształowych Kul za Puchar Świata i pięciu małych, odznaczana przez prezydentów, wyróżniana od niemal dekady w dziesiątkach plebiscytów, Kobieta Roku, Sportowiec Roku i Najpiękniejsza Polka w jednym, laureatka telewizyjnych Wiktorów i Honorowy Ambasador Ziem Górskich, wreszcie młoda pani doktor nauk o kulturze fizycznej – znów wybrała mozolny trening, którego efektów wcale nie musiała być pewna.

Wybrała też podróże, przecieranie tras we włoskich Alpach, Tatrach, górach Sierra Nevada, w St. Moritz, Otepäeä, Raubiczach, w Ameryce Południowej i na Kaukazie. Wybrała żyłowanie organizmu pod okiem Aleksandra Wierietielnego, z dala od PŚ. Tej zimy pokazała się tylko krótko – w listopadzie 2016 roku w Kuusamo na 10 km stylem klasycznym była dziewiąta, w grudniu w Lillehammer też miała dziewiąty czas. Potem znów zniknęła z pucharowych tras.

Po dwóch miesiącach zjawiła się na początku lutego w Pjongczang, by zająć czwarte miejsce w przedolimpijskim sprincie i wygrać skiathlon, czyli bieg łączony na dystansie 7,5+7,5 km. Bez norweskich, fińskich i szwedzkich sław, ale już 19 lutego w Otepäeä podjęła wyzwanie i zmierzyła się z nimi na dystansie, który jest wielkim celem w Lahti – była piąta. Za Marit Bjoergen, Charlotte Kallą, Heidi Weng i Ingvild Flugstadt Oestberg, przed Kristą Pärmäkoski.

Niektóre rywalki zdążyły już zdobyć w Finlandii złote, srebrne lub brązowe śnieżynki z literkami FIS: Kalla, Bjoergen, Pärmäkoski, Weng. Wiemy, że są mocne. Justyna Kowalczyk wzięła pod skrzydła Ewelinę Marcisz i z nią zajęła 9. miejsce w sztafecie sprinterskiej. Słowo Justyny, że odda w kolejnej konkurencji wszystkie siły, to nie jest mało, choć nie wiemy, czy tym razem wystarczy.

Przyzwyczajała nas, że nie jest sportowcem, który działa bez planu, że nie rzuca obietnic na wiatr, że umie zacisnąć zęby i wygrywać nawet wtedy, gdy problemów ma więcej, niż chce ujawnić. To będzie ciekawy bieg, zapewne kobieta spod Turbacza zrobi wszystko, by pokazać, że nieco zawiła droga do występu w Lahti miała sens. Startuje z numerem 44, dokładnie o 13.07, dziesięć pozycji za broniącą tytułu z Falun Kallą, dziesięć pozycji przed Bjoergen.

Innej konkurencji medalowej we wtorek nie będzie. Prawdopodobnie po południu pojawią się na dużej skoczni Kamil Stoch, Maciej Kot i pozostała czwórka, która ma intensywny program treningowy, choć są też głosy, że plany może zmienić nadchodzący z ciepłym frontem deszcz. W poniedziałek wcześnie rano Polacy już zawarli znajomość ze skocznią i Stefan Horngacher nie powinien narzekać. Stoch był najlepszy w dwóch z trzech serii i, jako jedyny, skoczył ponad 130 m (131,5).

Pozostali (wyłączywszy nieco zgaszonego Stefana Hulę) nie byli wiele gorsi, miejsca w pierwszej dziesiątce zajmowali ze swobodą, choć należy też dodać: medalistów ze skoczni normalnej i jeszcze paru innych skoczków nie było.

Zakaz rozmów z polskimi skoczkami okazał się niezbyt srogi, wszyscy stanęli karnie przed dyktafonami i mówili, jak Stoch, że ten roboczy ranek okazał się doskonały, że długie skoki na treningu to naprawdę nie jest powód do zmartwienia, że kolano nie boli i nastrój sprzyja. Maciej Kot dodał, że kumuluje energię na kolejne konkursy, że nic się nie skończyło. Piotr Żyła, jak to on, nie zostawił swej opowieści bez wtrętu o marynowanej papryce, rozgrywkach pokera i werbalnym brataniu się ze skocznią.

Z reporterskiego obowiązku „Rz" pojechała do hotelu Scandic w miejscowości Vierumäki, by na własne oczy zobaczyć, czy skoczkom w Finlandii jest dobrze. Po wizycie można potwierdzić, że jest. Jak ma nie być, gdy mieszkają na polu golfowym, zaśnieżonym po kolana, ale zawsze.

masz pytanie, wyślij e-mail do autora: k.rawa@rp.pl

Sport
Igrzyska w Paryżu w mętnej wodzie. Sekwana wciąż jest brudna
Sport
Paryż przed igrzyskami olimpijskimi pozbywa się bezdomnych? Aktywiści oburzeni
IGRZYSKA OLIMPIJSKIE
Pomruk rewolucji. Mistrzowie z Paryża po raz pierwszy dostaną pieniądze za złoto
Olimpizm
Leroy Merlin wchodzi na nowy rynek. Wykończy mieszkania medalistów z Paryża
Sport
Francuzi podzieleni w sprawie Rosjan. Mer Paryża kontra Emmanuel Macron